Przez ostatnie tygodnie to on narzucał i ton dyskusji, i wyznaczał jej pole. To on był w ofensywie. Zawsze pewny siebie, spokojny, mówiący prostym, zrozumiałym językiem. Każda wypowiedź premiera w ostatnim czasie to był jeden jasny przekaz. W piątek wieczór dał się na dzień dobry, czy raczej dobry wieczór, zbić z pantałyku. Na pytania o konkrety, na które każdemu trudno byłoby konkretnie odpowiedzieć, nie umiał znaleźć błyskotliwej odpowiedzi. Nie radził sobie z odpowiedziami, był zdenerwowany i dał się wyprowadzić z równowagi. Był w wyraźnej defensywie, zaczął używać obcych, trudnych słów: „premio”, „secundo”, „kartele”. Sztab przeciwnika przygotował też lepiej swoją publiczność, która starała się wybić z rytmu prezesa PiS.

Pierwsza część debaty – poświęcona gospodarce – była dla premiera najsłabsza. Lepiej było w drugiej i trzeciej części. Nie oddawał pola już tak wyraźnie, ale też nie przejął inicjatywy. Do końca był bardziej ociężały, bardziej zdenerwowany, zabrakło mu pomysłów na celne puenty. Zaskakujące, że sztab nie przygotował mu żadnego nowego argumentu, którym mógłby rozbroić szefa Platformy.

Jedynym chwytem, którego użył, a który chyba jednak obrócił się przeciwko niemu, było nazwanie Tuska po imieniu, co – jak można się domyślać – miało zwrócić uwagę na to nietypowe, chłopięce imię i stworzyć atmosferę rozmowy z kimś nie do końca poważnym. Ale Tusk szybko odbił piłeczkę, zaczął mówić do Kaczyńskiego per „panie Jarku”, czy „panie Jarosławie”. Zniknął premier.