W 1978 roku w jednym z peerelowskich więzień umarł Jerzy Bryn. Jego współwięźniowie byliby zapewne zdumieni, gdyby się dowiedzieli, że ten 62-letni niepozorny mężczyzna był niegdyś asem wywiadu PRL. Prominentnym podpułkownikiem Zarządu II Sztabu Generalnego. Człowiekiem, który mówił biegle sześcioma językami, miał luksusową willę we Francji i był bywalcem salonów Paryża, Berlina, Tokio i Tel Awiwu.
W jaki sposób znalazł się w peerelowskim więzieniu? – Bryn zdradził – mówi "Rz" mieszkający w Kanadzie historyk Leszek Gluchowski, który od lata bada tę sprawę. – Stało się to w latach 50., gdy wielu agentów służb specjalnych pochodzenia żydowskiego, zarówno z Sowietów, jak i z PRL, przechodziło na drugą stronę. To była ich odpowiedź na antysemickie działania Stalina i innych komunistów.
W sierpniu 1958 roku Bryn, wówczas sekretarz Ambasady PRL w Japonii, wsiadł na pokład samolotu Air France w Tokio. I zniknął na blisko rok. Dopiero w kwietniu 1959 roku pojawił się w ambasadzie i oświadczył, że został uprowadzony przez CIA. Amerykańscy agenci mieli mu w samolocie dosypać jakiegoś środka do soku, w wyniku czego źle się poczuł.
Podczas międzylądowania w Manili na Filipinach miano go siłą wepchnąć do gabinetu lekarskiego, gdzie mieli go obezwładnić agenci CIA. Jeden z nich, Ed Adamowski, miał szydzić z niego po polsku, nazywając "czerwonym pułkownikiem". Bryn twierdził, że został następnie wsadzony do samolotu, którym przetransportowano go na Okinawę.
Amerykanie mieli go trzymać pod kluczem w swojej tamtejszej bazie przez wiele miesięcy. Próbowali wydostać z Bryna informacje, ale on niczego im nie powiedział. Po blisko roku rzekomo udało mu się wykorzystać nieuwagę strażników i uciec do Tokio.