Czyli ta „niezgodność charakterów" to po prostu brak umiejętności rozmawiania i słuchania?
Nie definiowałabym tego w ten sposób. „Niezgodność charakterów" to eufemizm stworzony na potrzeby polskiego sądownictwa, które koniecznie chce określić czyjąś winę za rozpad małżeństwa. Czy wie pani, że np. w Norwegii (a przypuszczam, że i w innych krajach protestanckich) nie rozstrzyga się o winie przy orzekaniu rozwodu, wychodząc z założenia, że jeśli jedno nie chce być w związku, to związek już nie istnieje? Bardzo taktownie moim zdaniem. W końcu nikogo do związku zmusić nie można. Z niewolnika nie ma robotnika, jak mawiała moja babcia. Więc jeśli niezgodność charakterów pozwala ludziom nie zaostrzać konfliktu, zawsze wyniszczającego, to może i lepiej. Dynamika rozwodu ma swoją specyfikę: ludzie próbują, walczą, rozmawiają, manipulują – słowem – robią, co się da i co potrafią. Ale czasem okazuje się, że nie da się dogadać, druga strona nie jest zainteresowana zmianą, działaniem na rzecz związku. Wtedy przychodzi zniechęcenie, poczucie porażki, wreszcie decyzja o rozstaniu. Łączy się to z lękiem o konsekwencje, przyszłość itp. Najczęściej ten proces przechodzi jedno z małżonków, drugie tymczasem trwa w nieświadomości, myśląc, że stan jest stabilny (choć rzadko kiedy oznacza to spokój domowy, ale raczej ten sam zestaw zachowań, konfliktów, czasem awantur czy zdrad). A kiedy osoba bardziej zdeterminowana do zmiany informuje o rozwodzie, druga jest zaskoczona i musi „nadrobić" proces okołorozwodowy. Wracając do niezgodności – żeby nie ranić się bardziej, tym razem na forum publicznym, wymyślono taką furtkę.
Przykład Norwegii mnie nie przekonuje, bo poza jakimiś skrajnymi przypadkami nikt nikogo przed ołtarz siłą nie zaciąga. Takie rozmyślenie się może być przecież chwilowe.
Rozmyślenie się oczywiście może być przejściowe, ale proces rozwodowy to najwyżej punktowany po nowotworze czynnik stresogenny. Mało kto decyduje się nań pod wpływem chwili. Ma pani rację, teraz nikt nikogo do ołtarza przemocą nie ciągnie, ale powody zawierania małżeństw są różne. No i świadomość młodych małżonków jest mała: nie wiedzą, czym to pachnie. Oo. dominikanie prowadzą kursy przedmałżeńskie, po których 7o proc. par się rozchodzi. Przeciwnicy grzmią: co wy robicie? Rozwalacie związki! Tymczasem są to związki, które nie przetrwałyby próby czasu. Także moim zdaniem parcie na małżeństwo kontra wolny związek nie służy przyszłym małżonkom: nie mają czasu i okazji zweryfikować swoich marzeń w porównaniu z rzeczywistością, a potem jest już za późno. A jeśli ktoś kompletnie stracił energię w walce o związek, a małżonek jej nie wykazywał nigdy (bo tak mu było wygodnie), to takie małżeństwo to fikcja, której utrzymywanie szkodzi wszystkim: dorosłym i dzieciom, które obserwują związek bez miłości i szacunku, z walką i manipulacją w roli głównej, i uczą się tylko takich zachowań.
Amerykańskie badania pokazują, że dzieci gorzej znoszą rozwód rodziców niż śmierć jednego z nich. Więc pytanie, co gorsze dla dzieci?
Badania nie kłamią. Kiedy umiera rodzic, sytuacja jest jednoznaczna. Ludzie dostają dużo wsparcia, sprawa jest zamknięta: stało się, teraz jest już tylko czas na żałobę i nowe ułożenie świata. Przy rozwodzie jest totalny rozkład, zwłaszcza z punktu widzenia dziecka. Nie wiadomo, co będzie dalej, a przy tym świat nie daje wsparcia, tylko ocenia jedno z rodziców, a czasem oboje. Tymczasem dziecko kocha mamę oraz tatę i nie chce, żeby któreś z nich było złe. Kiedy tata umrze, mama po nim płacze, a jeśli tata odejdzie z młodszą panią, to mama zaczyna mówić o nim straszne rzeczy. Warto zadać inne pytanie: co się dzieje z dziećmi, które dorastają w rodzinach, gdzie nastąpił kompletny rozkład więzi? Gdzie rodzice są razem tylko ze względu na dzieci, nie okazują sobie czułości, a czasem nawet szacunku. Gdzie panuje chłód emocjonalny, a czasem wrogość i irytacja, gdzie ludzie mijają się, sprawując opiekę nad dziećmi, a nie spędzają razem czasu. Pytanie, czego uczą się dzieci w takich domach? Lepiej, żeby młodzi ludzie od początku się ze sobą kłócili, dochodząc do konstruktywnych wniosków, niż żyli „zgodnie", czyli bez konfliktów, pozwalając nawarstwiać się niewypowiedzianym pretensjom i żalom, aż dojdzie do przepełnienia i rozwodu, bo na naprawę jest już za późno.