To jedna z najbardziej tajemniczych zbrodni, które miały miejsce w Warszawie. W tle jest świat nauki, brylanty. Poraża też nieudolność policji. Dr. hab. Krzysztof Osuch był znanym fizykiem. Wykładał na Politechnice Warszawskiej, a także na University of South Africa (UNISA) w Pretorii w RPA. Zajmował się projektowaniem nowych struktur w skali nano, był współautorem pracy badawczej w której opisał zmianę struktur nieszlachetnych w szlachetne. Jego żona była lekarzem. Mieli dwóch synów. Mieszkali w RPA. Krzysztof Osuch przyjeżdżał na wykłady do stolicy na kilka tygodni po czym wracał do Pretorii. Tu starał się o stopień profesora.
Do Polski chciał wrócić wraz z rodziną. W czasie pobytu w kraju mieszkał przy ul. Bruzdowej, w letniskowym domu swoich rodziców. Regularnie dwa razy w tygodniu jeździł na siłownię przy ul. Hawajskiej na Ursynowie, gdzie spędzał dwie godziny. Dbał o swoją kondycję fizyczną, ćwiczył karate. - Kiedyś powiedział, że poznał zasady samoobrony, bo w RPA jest niebezpiecznie - wspomina jego znajomy. W dniu śmierci 7 listopada 2005 roku jego dzień wyglądał jak zwykle: praca, obiad u rodziców, siłownia. Wyszedł z niej ok. godz. 22.07. Świadkowie zapamiętali jak w kolejce do szatni rozmawiał z ok. 30-letnią wysoką blondynką. Jednak tego dnia nie zadzwonił - jak zwykle robił - do rodziców. Dlatego jego ojciec próbował się z nim skontaktować telefonicznie. Nikt jednak nie odbierał.
Ojciec naukowca postanowił sprawdzić do się stało. Podjechał pod dom przy ul. Bruzdowej. Furta była otwarta. Opel syna stał na podwórku. Klucze były w miejscu gdzie Krzysztof Osuch zawsze je zostawiał. Ojciec wszedł do domu. Nie było tam jednak syna, a także żadnych podejrzanych śladów. Mężczyzna wrócił więc do siebie. O godz. 23.50 Krzysztofa Osucha znaleziono ponad kilometr od domu, w polu, niedaleko innej posesji. Ochroniarz wezwał pogotowie i policję. Lekarze przez kilkadziesiąt minut próbowali reanimować fizyka. Nie udało się. O godz. 0.20 stwierdzono zgon.
Kilkanaście godzin później stołeczna policja doniosła na swojej stronie internetowej o "śmiertelnym pogryzieniu przez psa" wykładowcy. Mundurowi podali, że ofiara miała liczne rany na twarzy i wszystko wskazuje na na to, że mężczyzna została zaatakowany przez groźnego psa. Policjanci przez kilkanaście godzin przeszukiwali teren oraz pytali mieszkańców o groźne psy w okolicy. Około godz. 15 niedaleko miejsca tragedii zauważyli bezpańskiego "mieszańca". Weterynarz uśpił psa, którego następnie w klatce zawiózł na obserwację do schroniska na Paluchu.
Policja ogłosiła sukces i początkowo uparcie trzymała się wersji o zagryzieniu. - Od początku nie wierzyliśmy w taką wersję - mówi znajomi zmarłego. Dodają, że Osuch nie miał obrażeń rąk. - A takie powinna mieć osoba, która broniła się przed psem - dodaje nasz rozmówca. Nasi rozmówcy z Politechniki Warszawskiej podkreślają, że naciskali na policję, aby przeprowadziła sekcję zwłok zmarłego. Została ona przeprowadzona w kilka dni po śmierci pracownika uczelni. Wykazała, że Osuch został zamordowany. - Obrażenia które u niego powstały zadano tępo-krawędziastym narzędziem - napisali biegli. W głowie denata odkryli też ślady naboju o kalibrze 38 specjal. Pocisk rozpadł się na 14 części, uszkodziły one m.in. oko ofiary. Jak ustalili biegli strzelano z samodziału. Dopiero w kilka dni po zabójstwie sprawą zajęli się policjanci z wydziału zabójstw KSP.