Wyniki ostatnich eurowyborów potwierdziły fatalny dla lewicy trend. Od ponad dekady partie definiujące się jako lewicowe czy lewicowo-liberalne nie są w stanie przebić szklanego sufitu, który rozpościera się nad ich sondażowymi i wyborczymi wynikami. Monopolizujący do niedawna ten skrawek politycznego tortu SLD w wyborach parlamentarnych i prezydenckich notuje wyniki między 8 a 14 proc. Z kolei formacja Janusza Palikota miała być szansą na poszerzenie lewicowego elektoratu. Ale dokonawszy kilku politycznych zwrotów, zawędrowała na manowce.
Wnioski z przeszłości
Jeśli najnowsze dzieje miałyby podpowiadać jakąś regułę, to widać, że partie lewicy i ich liderzy święcili w Polsce triumfy tylko wtedy, gdy mogli wejść w ostrą konfrontację i kontrastować z kontrowersyjną czy autokompromitującą się prawicą. Lewica uwodziła wówczas wyborców nie tyle ideologią czy gospodarczymi pomysłami, ile raczej swą przewidywalnością, zwartością, mocną drużyną, poukładaniem i nimbem tych, którzy wiedzą, jak rządzić. Pierwsze zwycięstwo SLD to reakcja na rozdrobnienie i konflikty w łonie partii postsolidarnościowych. Aleksander Kwaśniewski pewnie nie wygrałby wyborów prezydenckich, gdyby nie występował na tle chaotycznej i nieco histerycznej prezydentury Lecha Wałęsy. A spektakularny triumf SLD Leszka Millera w 2001 roku nie byłby możliwy bez kompletnej rozsypki, w jakiej znalazły się rząd Jerzego Buzka i jego partyjne zaplecze.
Wydaje się, że z triumfów czasów Kwaśniewskiego i Millera lewica mogłaby wyciągnąć co najmniej kilka wniosków tłumaczących jej dzisiejsze kłopoty i dających wskazówki na przyszłość. Wniosek pierwszy, nie tylko dotyczący lewicy i nie tylko Polski, jest taki, że aby wygrywać wybory, trzeba mieć mocnego, charyzmatycznego, wyrazistego lidera, który potrafi uwodzić wyborców. Lewica ma z tym ostatnio potężny problem. Leszek Miller, choć na tle wielu polskich polityków może uchodzić za lidera doświadczonego, wyważonego, nieprzesadzającego z opozycyjną ekspresją, mającego za sobą epizody ministerialne i premierowskie, wydaje się dźwigać takie bagaże przeszłości, których ciężar uniemożliwia mu powrót na najwyższe polityczne szczyty.
Janusz Palikot z kolei jawi się wciąż wielu raczej jako nihilista i błazen niż kandydat do poważnych politycznych ról. I choć wciąż nie wygląda na kogoś, kto powiedział ostatnie słowo, to widać, że jego emploi jest w stanie pozyskać bardzo ograniczoną grupę wyborców, a żeby zmienić ten stan rzeczy, Palikot – jak się wydaje – musiałby przejść przez jakiś swoisty czyściec, z którego wyszedłby z nowym wizerunkiem. I wreszcie jest Aleksander Kwaśniewski – ostro wszedł do gry, wspierając Palikota, a potem z każdym tygodniem kampanii wydawał się mniej przekonany do tego, co ma robić. Dziś coraz bardziej sugeruje, że należy myśleć o nim jako politycznym przywódcy w czasie przeszłym dokonanym.
Wniosek drugi to nauczka, że lewica tylko wtedy miała szanse na przyzwoite wyniki, gdy była zjednoczona. Podział na millerystów i palikotystów nie tylko odstręcza dziś część jej wyborców, ale też sprawia, że podzielone przez dwa poparcie dla niej, nawet jeśli w sumie sięga okolic 20 proc., daje obu partiom pozycję raczej statystów niż pierwszoplanowych aktorów. I utrzymanie podziału wydaje się gwarantować zachowanie tego status quo.