To była zupełnie inna debata, niż ta, którą widzieliśmy w niedzielę. Nie było suchego odpowiadania na pytania prowadzących, ale prawdziwe starcie na noże dwóch kandydatów do urzędu prezydenckiego. Sprzyjała temu przede wszystkim formuła, zgodnie z którą rywale mogli zadawać sobie wzajemne pytania w każdej rundzie, z możliwością repliki.
W czwartek zobaczyliśmy też zupełnie innego Andrzeja Dudę, niż podczas poprzedniej debaty. Znane z niedzieli przesadny spokój i wycofanie zostały w szatni. Zastąpiły je agresja (pozytywna), dynamika i pewność siebie. Kandydat PiS już na samym początku pokazał, że nie zamierza stać w narożniku. Jeszcze przed pierwszą odpowiedzą postawił na mównicy Bronisława Komorowskiego proporczyk Platformy Obywatelskiej, by przypomnieć, jaka partia popiera start urzędującego prezydenta. Szybko wyjaśnił też kwestię rzekomego blokowania etatu na Uniwersytecie Jagielloński.
Duda krytykował i punktował politykę rządu oraz działania samego prezydenta. Wypominał mu podwyżki podatków czy wprowadzanie ustaw ograniczających wolności obywatelskie. Tym razem to on zepchnął rywala do narożnika i zmusił Komorowskiego do obrony.
Nie oznacza to, że prezydent wypadł źle. Komorowski utrzymał formę z pierwszej debaty, może nawet nieco ją poprawił. On również starał się być agresywny, wyciągał Dudzie sprawę SKOK-ów i przypominał odpowiedzi kandydata PiS w ankiecie na portalu mamprawowiedziec.pl. Tym razem jednak to wobec niego oczekiwania były znacznie wyższe i to on musiał wygrać wyraźnie. Trudno było także nie odnieść wrażenia, że ataki prezydenta były dość wtórne. Co gorsza, często - podobnie jak podczas niedzielnej debaty - Komorowski faulował. Przerywanie rywalowi, wtrącanie się w jego wypowiedzi raczej nie zostaną odebrane pozytywnie.
Więcej na debacie skorzysta Duda. Udowodnił, że gorsza forma w niedzielę była tylko wypadkiem przy pracy. Pokazał, że bliższa prawdzie jest jego postawa z wieców, na których zazwyczaj imponuje charyzmą i pewnością siebie.