Atmosfera wokół publikacji historyków IPN Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka na temat Lecha Wałęsy pokazuje wyraźnie, jak bardzo spolaryzowane jest polskie społeczeństwo i jego elity. Minęło 20 lat od upadku reżimu komunistycznego, wydarzenia, o których mowa, sięgają 40 lat wstecz, a emocje wciąż z taką samą siłą wciągają wszystkich w swoją orbitę. Wytworzył się podział niezwykle dramatyczny, pewnie również dlatego, że nie ma on charakteru wyłącznie intelektualnego. Jest to podział nieprawdopodobnie wręcz emocjonalny. I tak obserwujemy zmagania dwu wielkich obozów – jeden w obronie Lecha Wałęsy i przeciwko publikacji, drugi w obronie IPN i historyków.
Można to potraktować jako dalszy ciąg sporu dotyczącego lustracji, z którym mieliśmy do czynienia nie tak dawno (przy okazji ustawy lustracyjnej, przygotowywanej przez PiS). To ten sam rodzaj przedstawienia, z tymi samymi aktorami po obu stronach.
Trudno jest mi wypowiadać się na temat wartości naukowej książki „SB a Lech Wałęsa”, ponieważ nie znam w całości jej treści. Z publikowanych w prasie fragmentów oraz opinii osób, które pracę tę znają, odnoszę jednak wrażenie, że jest ona metodologicznie poprawna. Nie słyszałem żadnego głosu, nawet ze strony jej krytyków, który sugerowałby, iż praca zawiera błędy metodologiczne czy jest wątpliwa, nie słyszałem, by historycy dokonali błędnej krytyki źródeł.
Argumenty zaś, że autorzy powinni inaczej interpretować pewne dokumenty czy fakty, specjalnie do mnie nie przemawiają. Wszak dyskurs historyczny jest inny niż dyskurs prawniczy, gdzie wszelkie wątpliwości przemawiają zawsze na korzyść oskarżonego, czy też dyskurs publicystyczny, który dąży do łatwej jednoznaczności.
Dlaczego Wałęsa nie potrafi wyjaśnić tajemniczego znikania dokumentów ze swojej teczki i swoich politycznych zachowań z okresu prezydentury?