Pisanie o II wojnie światowej jest dla polskich historyków zajęciem niewdzięcznym. Nie dość, że konflikt ten zakończył się największą klęską w dziejach naszego państwa, to jeszcze sama wojna była dla nas ciągiem porażek, krwawych masakr i katastrof. Trudno więc zrozumieć, dlaczego o tych nielicznych przypadkach, gdy w latach 1939 – 1945 coś się Polakom udało, w naszym kraju właściwie się nie mówi.
Przykład? Działalność mjr. Mieczysława „Rygora" Słowikowskiego, szefa polskiej siatki szpiegowskiej w Afryce Północnej. To właśnie dzięki niemu w listopadzie 1942 r. Anglosasi odnieśli olbrzymi sukces, zdobywając to terytorium w ramach operacji „Torch". Był to moment zwrotny całej wojny, szala zwycięstwa przechyliła się wówczas na stronę aliantów.
Czytając wspomnienia Słowikowskiego, trudno nie podziwiać profesjonalizmu naszej „Dwójki". Major przybył do francuskiej Afryki Północnej w połowie 1941 roku, aby po kilku miesiącach mieć na całym jej terytorium – większym niż powierzchnia Europy! – sprawną organizację agentów. „Czułem się jak olbrzymi pająk siedzący w swej sieci i ogarniający pajęczyną coraz to większe przestrzenie kraju" – pisał.
Zdobywane informacje natychmiast przesyłał do Londynu, w efekcie czego alianci przed dokonaniem desantu wiedzieli o każdej armacie i każdym garnizonie na terenie Afryki.
Choć Słowikowski zastrzega, że jego wspomnienia nie są „powieścią sensacyjną", czyta się je jak Iana Fleminga. Niebezpieczna gra z kontrwywiadem, zamachy, nagłe wsypy, tajne radiostacje i polscy oficerowie chodzący po Algierze w ciemnych perukach i okularach. Wszystko to w scenerii rodem z „Casablanki". Bulwary Algieru i Maroka, palmy, plaże, kolorowi tubylcy i luksusowe przyjęcia.