Z podwójnej, prezydencko-parlamentarnej kampanii 2005 r. zapamiętaliśmy ileś dramatycznych zwrotów akcji: od wyeliminowania Włodzimierza Cimoszewicza przez Annę Jarucką, po „dziadka z Wehrmachtu". A po drodze lodówkę ze znikającymi produktami i próbę podziału Polski według linii: solidarna-liberalna.
Kampania 2007 r. to dramatyczna debata Tusk – Kaczyński. A po drodze spoty „mordo ty moja" – z czytelnym przekazem: PiS-owska władza chce walczyć z układem. A na końcu konferencja prasowa szefa CBA i łzy posłanki PO Beaty Sawickiej, które paradoksalnie mogły przesądzić o porażce tych, który złapali ją na nadużyciach. Nawet kampania prezydencka 2010 r., choć wyciszona do maksimum po tragedii smoleńskiej, pełna była symbolicznych scen. A co zapamiętamy z tej najnowszej, z 2011 r.? Nazwę tuskobus? I uwagę Jarosława Kaczyńskiego, że on autobusem z kaczym dziobem Polski przemierzać nie będzie?