Starając się o odnalezienie syna, rodzice Jerzego Wilczyńskiego nie uzyskali żadnej pomocy od polskiej policji. Teraz domagają się zmian jej procedur.
19 grudnia 2011 r. 26-letni Jerzy Wilczyński nie przyszedł do pracy. Od kilku miesięcy pracował w Mediolanie, we włoskim oddziale firmy ubezpieczeniowej. Dyrektor syna poinformował ich, że Jerzy zaginął. Poprosił ich, żeby polskiej policji zgłosili zaginięcie syna. Ta miała umieścić zdjęcie Jerzego w międzynarodowej bazie poszukiwanych. To pomogłoby uruchomić poszukiwania we Włoszech.
Wilczyńscy zadzwonili do komisariatu Warszawa Wawer. Wtedy zaczęła się ich walka o to, by zgłoszenie w ogóle przyjęto. Dzwonili kilkakrotnie do rejonowej komendy i na alarmowy numer 112. Od dyżurującego funkcjonariusza policji usłyszeli, że ich syn pewnie poszedł na balangę, więc niepotrzebnie zajmują czas. Gdy przyszli do komisariatu, po 40 minutach oczekiwania usłyszeli, że zostaną przyjęci następnego dnia. W końcu pojechali na komendę do sąsiedniej dzielnicy. Tam zostali przyjęci po godz. 21. Złożyli zawiadomienie, ale problem pojawił się z zeskanowaniem zdjęcia syna, bo w komisariacie nie było skanera. – Policjant, który nas przyjął, zapewnił, że zaraz wprowadzi dane syna do komputera na listę zaginionych za granicą, tak by informacja pojawiła się także we włoskiej policji – mówi Marek Wilczyński, ojciec Jerzego. Ale nawet następnego dnia danych jego syna w komputerze nie było. Policja tłumaczyła się pomyłką. Pojawiły się w sieci niemal dobę po zgłoszeniu.
Na własną rękę
Wtedy uaktywnili się przyjaciele syna. Informacje o zaginięciu publikowali w Internecie. Udało im się dostać do jego komputera i sprawdzić historie wyszukiwania. Dwa dni później weszli do jego skrzynki e-mailowej. – W historii konta znaleźliśmy informacje, które wyszukiwał 17.12 i 18.12 o świcie. Dotyczyły tras górskich w rejonie jeziora Como. Zaczęliśmy podejrzewać, że doszło do wypadku – dodaje przyjaciel.
W tamten rejon pojechali znajomi z pracy. Wypytywali ludzi oraz rozwieszali plakaty. Rodzice skontaktowali się z lokalną prasą i poprosili o wydrukowanie apeli, udostępniając stronę internetową i telefon osoby włoskojęzycznej. Wysyłali e-maile do różnych stowarzyszeń, np. "ratowników górskich w Lecco" z prośbą o pomoc.
– Okazało się, że w niedzielę rano ruszył do miejscowości Leko, sprawdzał połączenia autobusowe, mapy. Według wcześniejszych przypuszczeń miał jechać do Padwy – opowiadają rodzice. Chcieli te informacje przekazać policji, ale nie mieli z kim rozmawiać. Z prowadzącą sprawę nie mogli się skontaktować, w Komendzie Głównej Policji usłyszeli, że nie można od nich przyjąć informacji przez telefon. Powiedzieli, że przez kilka dni podawali informacje wyłącznie przez telefon i nie spotkali się nawet z prowadzącą sprawę. Wtedy dopiero w ich domu zjawili się funkcjonariusze, żeby rozejrzeć się w pokoju syna. Ale prowadzącą sprawę policjantkę z komendy w Wawrze poznali dopiero po ośmiu dniach.
Wiadomość o śmierci
Widząc bezczynność policji, Wilczyńscy dalej działają na własną rękę. Informacje, jakie mają, pochodzą od prywatnego detektywa i od włoskich dziennikarzy. Skontaktowali się też z włoskim konsulatem. Przyznają, że w wawerskiej policji nie było osoby ze znajomością języka obcego.