Szef MON komentował w "Sygnałach Dnia" sprawę plutonowego Mariusza Saczka, żołnierza, który podczas misji w Afganistanie został ciężko ranny. Wczoraj w sądzie w Warszawie zaczął się proces, w którym wojskowy domaga się od państwa trzech milionów złotych odszkodowania. Według Siemoniaka, państwo nie pozostawiło żołnierza samego sobie.
- Myślę, że nikt z nas, za jakiekolwiek pieniądze, nie zamieniłby się na jego sytuację. Niemniej jednak warto tutaj bardzo mocno to powiedzieć, nasze państwo nie zostawia weteranów, także i plutonowego Saczka, bez opieki. Otrzymał on z różnych tytułów 350 tysięcy złotych, otrzymuje rentę w wysokości 4,5 tysiąca złotych - powiedział minister, dodając, że renta jest wyższa niż płaca, jaką otrzymywałby obecnie żołnierz - Chcę zwrócić uwagę, że od czasu wejścia w życie ustawy o weteranach i zgodnie z ustawą pragmatyczną, weterani mają prawo do leczenia, bezpłatnych leków i rehabilitacji poza kolejnością - zaznaczył.
Minister powiedział, że Saczek ma prawo pójść do sądu i walczyć o wyższe odszkodowanie, choć w jego opinii tak duża kwota roszczenia szkodzi sprawie rannych weteranów. Siemoniak odniósł się także do sprawy wózka inwalidzkiego, na który plutonowy musiał czekać kilkanaście miesięcy, a dostał go dopiero po interwencji "Rzeczpospolitej". Szef reesortu obrony przyznał, że w kwestii opieki nad weteranami jest jeszcze wiele do zrobienia - Przyjmuję to jako zadanie także dla siebie, że musimy pracować nad tym, aby system opieki medycznej nad weteranami był lepszy, sprawniejszy, uwalniający się od biurokratycznych procedur. I myślę, że na to warto wydać więcej publicznych pieniędzy - powiedział.
Jednocześnie Siemoniak przypomniał, że wyjazd na misje nie jest obowiązkowy, a odmowie wyjazdu nie towarzyszą żadne formalne konsekwencje. - Oczywiście, mówię tutaj o decyzjach dowódców, o pewnych procedurach. Jasne jest, że jest tak, że koledzy tutaj mogą różnie myśleć o takim żołnierzu, z którym służą, ćwiczą, przygotowują się, a on potem nie jedzie - powiedział minister, lecz zaznaczył: - To nie jest tak, że to jest jakiś akt tchórzostwa. To są czasami bardzo trudne osobiste sytuacje rodzinne. Nie ma takiego przypadku, żeby ktokolwiek poniósł konsekwencje.