Oceniając sytuację z wrodzoną mi złośliwością, mam ochotę zapytać: czy Donald Trump, składając deklarację o możliwym zwiększeniu liczby amerykańskich żołnierzy, miał zgodę Putina, czy dopiero zamierza go zapytać? Kłopotem jest przede wszystkim wiarygodność Trumpa. Prezydent USA chętnie obietnicami szafuje, ale potrafi się ich bez zażenowania wyprzeć. Słowami o amerykańskiej obecności chciał wzmocnić polityczną pozycję Karola Nawrockiego – sądząc po nerwowych konferencjach rządu, udało się. Pamiętajmy jednak, że takie deklaracje do niczego Amerykanów nie zobowiązują.
Czy stać nas na utrzymanie większej liczby żołnierzy USA w Polsce?
Obecnie w Polsce stacjonuje ok. 10 tys. żołnierzy USA. Najczęściej w systemie rotacyjnym. Dlatego dziś bardziej potrzeba nam nie większej, ale stałej obecności sił amerykańskich – zmiany systemu rotacyjnego na jednostki stale stacjonujące. Gdyby w ramach takiej stałej obecności pojawiły się amerykańskie samoloty lub obrona przeciwlotnicza, nie wylewałbym łez nad kosztami, które w związku z tym trzeba byłoby ponieść. Ostatnie naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej pokazały, że takie wsparcie jest nam potrzebne.
Jednocześnie trzeba pamiętać, że kłopot z rozszerzeniem amerykańskiej obecności jest jeden: administracja Trumpa wymaga, by koszty stacjonowania ponosił kraj gospodarz. Przekonały się o tym wcale nie tak dawno Japonia i Korea Południowa. Pytanie brzmi: czy nas stać? Przy obecnych wydatkach zbrojeniowych i rozpasanym systemie socjalnym jest to, moim zdaniem, mało prawdopodobne.
A może zamiast amerykańskich żołnierzy program Nuclear Sharing?
Szukając namacalnego potwierdzenia swojego sukcesu, prezydent mógłby jeszcze wrócić do pomysłu na włączenie Polski do programu Nuclear Sharing. Chociaż osobiście nie jestem zwolennikiem tego pomysłu. Kłopot: na taki ruch nie zgodzi się Rosja, mimo że sama rozmieściła broń na Białorusi. Sprzeciw Rosji oznacza, że o polskim sukcesie nie ma co marzyć.