Tak się dzieje, bo establishment wystawił najgorszą z możliwych kandydatek. Kobietę, która uosabia wszystkie cechy, przeciw którym buntuje się coraz większa część Ameryki.
Clinton zrobi wszystko w celu zdobycia władzy. Ale czy wierzy w coś jeszcze? Czy ma jakieś stałe poglądy? Tyle razy zmieniała zdanie zależnie od bieżących interesów politycznych, tak bardzo ma wystudiowaną pozę, gdy występuje przed kamerami, że trudno odpowiedzieć na te pytania pozytywnie.
Obserwując 30 lat działalności publicznej na szczytach amerykańskiej polityki, trudno też nie zarzucić Clinton korupcji. Wystąpienia przed bankierami Wall Street za ponad 200 tys. dolarów, w których chwali handel międzynarodowy bez ograniczeń; fundacja charytatywna Clintonów, która służy jako wehikuł do prowadzenia biznesu bez płacenia podatków – ostatnio nie ma tygodnia bez kolejnych rewelacji w tej sprawie.
To wszystko dawno pogrążyłoby szanse Hillary na zdobycie prezydentury, gdyby nie to, że przeciwnicy establishmentu w tych wyborach są podzieleni. Bo przecież w gruncie rzeczy zwolenników „socjalisty" Berniego Sandersa i „konserwatysty" Donalda Trumpa łączy wiele, w tym sprzeciw wobec nieograniczonej konkurencji i niekontrolowanej globalizacji. Gdyby byli w stanie połączyć siły, to pewnie wygraliby wybory – ale ich współpraca jest niemożliwa.
Clinton uratowała także osobowość Trumpa. Większość Amerykanów byłaby gotowa zaakceptować, że na czele państwa stanie „klaun", gdyby nie jedno: to od niego będzie zależało użycie broni jądrowej. Właśnie dlatego Trump przegrał każdą z trzech debat telewizyjnych, gdy się okazało, że nie potrafi nawet przez 90 minut poskromić swojego impulsywnego temperamentu.