W ten sposób jako „kosmetyk naturalny" sprzedawane są produkty zawierające np. glikol propylenowy, agresywne środki myjące czy uznawane za szkodliwe parabeny. Przez brak prawnej definicji co jest, a co nie, kosmetykiem naturalnym, może za niego uchodzić w zasadzie wszystko.
Definicji nie znajdziemy w ustawie z 30 marca 2001 r. o kosmetykach ani w rozporządzeniu Parlamentu Europejskiego i Rady z 30 listopada 2009 r. WE Nr 1223/2009, dotyczącym produktów kosmetycznych.
Dzięki brakowi certyfikatów i krajowych regulacji marketingowcy firm kosmetycznych stosują wybiegi, by zmylić konsumenta. Np. do nazwy firmy dodają sformułowanie „kosmetyki naturalne", choć używanym przez nich składnikom jest do tego bardzo daleko.
Inne umieszczają na opakowaniu znaki graficzne, które przypominają międzynarodowe certyfikaty, np. zielone dłonie w kółku, gałązki czy pieczątki z napisem „produkt naturalny". W rzeczywistości nic nie znaczą.
Zdaniem prawników brak precyzyjnego zapisu ustawy sprawia, że konsumentom trudno byłoby udowodnić, że są wprowadzani w błąd. Marcin Kolasiński, radca prawny, partner w kancelarii KRK Kieszkowska Rutkowska Kolasiński, przyznaje, że przedsiębiorca ma obowiązek rzetelnie informować konsumentów o produktach, w tym ich charakterze. A konsument, który w „naturalnym kremie" znajdzie szkodliwy, nienaturalny składnik, może rozważać wniosek do prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) o stwierdzenie naruszenia zbiorowych interesów konsumentów. Ale – ponieważ nie ma definicji, do której można się odwołać – trudno byłoby udowodnić producentowi naruszenie prawa.