Gdy oddzwoniłem, opowiedział mi smaczną anegdotkę dotyczącą aktualnych wydarzeń politycznych. Zapytałem, dlaczego nie chciał rozmawiać za pomocą zwykłego połączenia głosowego. – Zwariowałeś? Przecież oni wszystkiego słuchają.
Przez pewien czas myślałem, że to obsesja jednego człowieka, ale z czasem dowiedziałem się, że wiele ważnych postaci naszego życia publicznego wykazuje słabość do komunikatorów. Jeden z nich to ulubiony sposób porozumiewania się rozmaitych frakcji w rządzie, a za pomocą specjalnie utworzonych grup kontaktują się różne środowiska VIP-ów, łącznie z premierem. Niektórzy wręcz żartowali, że hierarchię w rządzie wyznacza to, w której z grup na WhatsAppie ktoś się znajduje.
Pół biedy, że politycy używają komunikatorów jako narzędzia do wymiany informacji, które nie są tajne – ot, takie organizacyjne sprawy: przyjdź do mnie na spotkanie itp. Gorzej, jeśli słabość do komunikatorów wynika z podejrzliwości. Jeśli politycy wybierają mocno szyfrowanego rzekomo WhatsAppa, bojąc się inwigilacji, mamy do czynienia z dwiema patologiami. Albo boją się tego, że są śledzeni przez służby, które znajdują się dziś w rękach czterech różnych frakcji – jedna jest związana ze Zbigniewem Ziobrą, druga z Mariuszem Kamińskim, trzecia z szefem MSW Joachimem Brudzińskim. Możliwości techniczne mają też służby wojskowe, które podlegają szefowi MON Mariuszowi Błaszczakowi. Świadczyłoby to o tym, jak głębokie podziały istnieją w obozie władzy.
Albo też politycy wierzą, że używanie szyfrowanych komunikatorów jest po prostu bezpieczne. To zaś źle świadczyłoby o kontrwywiadzie, który powinien uświadomić prezydentowi czy premierowi, że nie są one w 100 proc. pewne. Ale jeśli prezydent USA Donald Trump kontaktuje się ze światem za pomocą Twittera, to jak można mieć pretensje do naszych polityków, że również stawiają na elektroniczne aplikacje?