Majowe wybory do PE są kluczowym momentem maratonu wyborczego, rozpoczętego jesienią 2018 r. wyborami samorządowymi. Te ostatnie nie były dla PiS-u jego Austerlitz, ale nie były też Waterloo Kaczyńskiego i jego partii. Wyniki w miastach dały nadzieje opozycji, ogólny wynik pokazał, że PiS nadal kontroluje sytuację. A skoro wyborczej bitwy nie rozstrzygnięto w przedbiegach, starcie o PE nabiera – w kontekście jesiennych wyborów parlamentarnych – kluczowego znaczenia.
Czytaj także: Brudziński, Szydło i Waszczykowski na liście PiS do Parlamentu Europejskiego
Dlaczego? Wystarczy przypomnieć sobie 2015 rok i to, jak układ sił przed wyborami parlamentarnymi zmieniła nieudana dla rządzącej wówczas koalicji PO-PSL kampania prezydencka. Po porażce Bronisława Komorowskiego PO z PSL-em całkowicie straciły inicjatywę – i, tak naprawdę, nie odzyskały jej do dziś. W demokracji bowiem emocje i wrażenia znaczą co najmniej tyle, co racjonalne kalkulacje. Tzw. bandwagon effect, czyli zjawisko dołączania do zwycięskiego obozu, znany jest teoretykom polityki nie od dziś i nie od wczoraj. Zwycięzca wyborów do PE otrzyma pokaźną premię przed wyborami parlamentarnymi bo pewna, zapewne wcale niemała, grupa wyborców może przy skreślaniu kandydatów jesienią chcieć znaleźć się w zwycięskim obozie – a zawsze ten, kto wygrał poprzednią bitwę, wydaje się nieco bardziej zwycięski od innych.
Innym problemem w przypadku porażki – nawet niewielkiej – PiS w wyborach do PE, może być wprowadzenie pewnej nerwowości w szeregach partii władzy, a także jej urzędniczo-administracyjnego zaplecza, które może – to też znane zjawisko – zacząć przygotowywać się na różne scenariusze, co niewątpliwie nie sprzyja mobilizacji przed kluczowymi dla partii Jarosława Kaczyńskiego jesiennymi wyborami. W związku z tym – skoro Koalicja Europejska gra kartami z mocnymi nazwiskami byłych premierów, to PiS odpowiada byłą premier Beatą Szydło, czy byłym szefem MSZ Witoldem Waszczykowskim, a nawet aktualnym szefem MSWiA Joachimem Brudzińskim. Nie bez znaczenia jest zapewne fakt, że młode wilki prawicy – Patryk Jaki, Małgorzata Wassermann, Kacper Płażyński czy Marcin Horała – w wyborach samorządowych nie przyniosły PiS-owi zwycięstw.
Ale skład list PiS wskazuje też, na pewne „czyszczenie partyjnego przedpola” przed wyborami parlamentarnymi. Taki układ PiS pozwala na małą rekonstrukcję rządu i pozbycie się z niego minister Anny Zalewskiej, która staje się problemem i byłej premier, której jedyną kompetencją w rządzie wydaje się patrzenie z ukosa na swojego następcę (oraz Beaty Kempy, która też za dużo pracy w rządzie chyba nie ma). W osobach Szydło, Waszczykowskiego czy Krzysztofa Jurgiela PiS odsyła też do PE tych polityków, którzy mogą być nieco rozczarowani tym, że stracili stanowiska w rządzie (ergo – w przypadku wpadek - istnieje ryzyko, że będą gabinet Morawieckiego kąśliwie punktować). To też politycy, którzy w przypadku utraty władzy przez PiS jesienią (co jest przecież możliwe nawet w sytuacji, gdy PiS wygra wybory, ale nie zdobędzie większości), zapewne od razu stanęliby na czele wewnątrzpartyjnej opozycji wobec Mateusza Morawieckiego – a na luksusowym politycznym zesłaniu do Brukseli pewnie tego nie zrobią.