Parlament Europejski zagłosuje w tej sprawie w najbliższy wtorek. Kilka dni wcześniej emocje przypominają te związane z decyzją kolegium elektorów Stanów Zjednoczonych po wyborach prezydenckich. Zwłaszcza w 2016 roku, gdy zwycięzcą był Donald Trump.
Poprą go czy nie poprą ci elektorzy, którzy powinni się dostosować do decyzji wyborców w poszczególnych stanach? Bo może jednak uznają, że się nie nadaje na prezydenta, nie ma odpowiedniego doświadczenia albo zagraża interesom, bo może się dogadać nie z tym, co trzeba? Czy też nie pogodzą się z niedoskonałością systemu wyborczego, który powoduje, że zwyciężyć w walce o najważniejszy urząd może ktoś, kto wcale nie ma wystarczającego poparcia społecznego i zdobywa o parę milionów głosów mniej od konkurenta?
Po kilku dniach takich rozważań amerykańscy elektorzy głosują bez żadnych zaskoczeń. Zapewne podobnie będzie z Ursulą von der Leyen. I niemiecka chadeczka przejmie najważniejszy urząd w Unii.
Trudno będzie jej bowiem roztrwonić poparcie, które wstępnie uzyskała jej kandydatura. Dostała je nie tylko z swojej, mającej największą frakcję, Europejskiej Partii Ludowej. Ale i od socjalistów oraz liberałów, bo oni biorą razem z ludowcami udział w podziale głównych unijnych stanowisk (jedni szefa parlamentu i szefa unijnej dyplomacji, drudzy szefa Rady Europejskiej). Oraz od premierów krajów, w których rządzą ugrupowania nienależące do żadnej ze wspomnianych trzech frakcji. Choćby Polski - PiS, główna siła Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR), uważał dotychczas tę niemiecką kandydaturę za sukces.
Na ostatniej prostej toczy się gra, by głos oddany na Ursulę von der Leyen był opłacalny politycznie. I to także na podwórkach krajowych, a nie tylko europejskim. Wybrzydzają niemieccy socjaldemokraci, którym nie służy współrządzenie z partią kandydatki na szefową KE w Berlinie (a oficjalnie bronią zasady, że to stanowisko miał obsadzić spitzenkandidat, którym ona nie była).