Na kopertach płyt winylowych z lat 70., a przynajmniej tych, które zachowałem w swojej kolekcji, logo kasety magnetofonowej wypełnia pełne grozy ostrzeżenie: „Przegrywanie na taśmę zabija muzykę!". Jak jednak uczy historia, kasety nie zabiły winyli, a teraz jedne i drugie powracają w pięknej symbiozie.
Kaseta i towarzyszące im „kaseciaki", czyli magnetofony kasetowe, zwłaszcza w biedniejszych regionach świata, a do takich należał PRL wraz z amerykańskimi przedmieściami, pozwalały naszym hipisom oraz afroamerykańskim didżejom wyjść z muzyką na ulicę bez konieczności tachania gigantycznych szpulowców. Na gramofony nie było ich stać.
Kaseta, a wraz z nią polskie wersje „kaseciaków" – grundigów i kaprali – oraz amerykańskie „boomboksy" były więc pierwszym synonimem dyskontu i mobilności w fonografii, co dziś w dobie smartfonów i streamingu szczególnie się liczy. Ale kasety stanowiły też zapowiedź irańskiej rewolucji. Kazania Chomeiniego kopiowano wszak na „sześćdziesiątkach" lub „dziewięćdziesiątkach", jak nazywano, w zależności od czasu nagrania, kasety. Z kolei w Indiach korzystali z nich chrześcijanie. Czyli walczące o swoje prawa grupy niemające pieniędzy. A gdy krezusi z Jethro Tull zwalczali kasety, podobnie jak Metallica później zwalczała portal Napster z MP3, hipisi z Grateful Dead namawiali swoich fanów do nagrywania ich koncertów na kasety, a nawet organizowali do tego specjalne stanowiska.
Lecz od niedawna kaseta, jak każdy niszowy produkt retro, ma posmak snobistyczny, ekskluzywny. Korzystają na tym zespoły niezależne, ale także giganci, czyli wspomniana Metallica. Dla gwiazd jest to dodatkowe źródło wpływów, zaś dla fanów ukochane hobby. A jak wiadomo, na hobbystach można nieźle zarobić. Dlatego po comebacku winyli i kaset trzeba czekać na powrót magnetofonów szpulowych. Wszak muzyka służy również do zabawy!