Donald Tusk wymienił to słowo ostatni raz chyba parę miesięcy temu, gdy nazwał "korupcją polityczną" sceny, które widzieliśmy na "taśmach Renaty Beger". Liderzy innych partii również jak ognia unikają tego tematu.

I trudno się nawet temu dziwić. Walka z łapownictwem stała się znakiem firmowym PiS. Inni nie wspominają o korupcji, wiedząc, że w ich ustach zabrzmiałoby to jak plagiat i jak przyznanie racji Jarosławowi Kaczyńskiemu. A tego tuż przed wyborami zrobić nie mogą.

Oby była to tylko logika kampanii, a nie rzeczywisty brak zainteresowania zwalczaniem korupcji. Bo Polacy wciąż uważają łapownictwo za uciążliwą plagę. W opublikowanym w ubiegłym tygodniu Indeksie Percepcji Korupcji (autorstwa Transparency International) Polska zajęła dopiero 61. miejsce wśród 180 państw. Z Indeksu wynika też, że - na szczęście - w ciągu roku poczucie zagrożenia korupcją w Polsce wyraźnie się zmniejszyło. Bardzo możliwe, że miała na to wpływ działalność Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Ale problem wciąż istnieje i potwierdza to nie tylko nasze wciąż dalekie miejsce na liście, ale też ostatnie akcje CBA. Milion łapówki, który chciał wziąć w Krakowie pewien architekt, ćwierć miliona, które gotowi byli przyjąć posłanka PO i burmistrz Helu - to musi robić wrażenie.

Zatrzymana przedwczoraj parlamentarzystka żaliła się przed paroma tygodniami w swoim blogu, że "minister sprawiedliwości zbiera haki na liderów opozycji". Na szczęście, gdy CBA zainteresowało się autorką blogu, jej partyjni towarzysze z Platformy nie powtórzyli tego zbyt prostego wyjaśnienia. Panią poseł w trybie ekspresowym usunięto z partii i zmuszono do rezygnacji z kandydowania na senatora.

To także daje nadzieję, że obecne milczenie PO w sprawie łapownictwa jest jedynie marketingowym chwytem. Wiem, że to brzmi jak bajka, ale chciałbym, by okazało się - gdy opadnie bitewny pył - że politycy Platformy, podobnie jak Jarosław Kaczyński i Mariusz Kamiński, mają wystarczającą determinację, aby walczyć z korupcją.