Magia kinowej sali wciąż działa. Latem tego roku padł rekord frekwencyjny na bardzo już wyśrubowanym rynku amerykańskim. Dobrze trzyma się kino w Europie. I nawet nasza rodzima kinematografia zaczyna odnotowywać kolejne sukcesy frekwencyjne.
Wzrost widowni w Polsce jest oczywiście zagadnieniem złożonym. To rezultat nie tylko gwałtownego rozwoju sieci multipleksów, lecz także, a może przede wszystkim ogólnego wzrostu dobrobytu społeczeństwa. Statystyki wskazują, że coraz mniejszy procent domowych budżetów przeznaczamy na zakup jedzenia, coraz większy - na kulturę i rozrywkę. Zyskuje na tym i kino, które nie należy przecież dzisiaj do najtańszych sposobów spędzania wolnego czasu.
Ale do tej beczki miodu trzeba dodać łyżkę dziegciu. W ostatnich dwóch dziesięcioleciach uległa zmianie funkcja kina. Po niezwykłych latach 70., gdy wielcy mistrzowie tworzyli na celuloidowej taśmie prawdziwe dzieła sztuki, kino zatoczyło koło i znów trafiło na jarmarki. Film stał się towarem, który ma dostarczać masowej rozrywki. Wystarczy przejrzeć światowe listy przebojów. Są na nich głównie hollywoodzkie hity: kolejne odcinki opowieści o Narnii, Harrym Potterze, zielonym Shreku albo Jamesie Bondzie. Różne kraje dodają do tej listy kilka rodzimych przebojów - w Polsce są to na ogół głupawe komedie romantyczne. A multipleksy, nastawione na maksymalny zysk, jeszcze ten trend wzmacniają.
Dlatego coraz większa jest przepaść między wynikami hitów, podgrzewających światową koniunkturę przemysłu filmowego, a wybitnymi dziełami, które wciąż powstają, ale mogą liczyć głównie na obieg festiwalowy.
Ciesząc się z dobrych wyników kin, pamiętajmy więc również o sztuce niosącej wzruszenia i pomagającej nam zrozumieć świat. I o tych, którzy w różnych zakątkach naszego kraju na nią czekają, a na razie - niestety - mają do niej dostęp głównie dzięki pirackim nagraniom z Internetu.