Prezydent i jego otoczenie manifestowali swoje lekceważenie i niechęć wobec premiera. Ale też szef rządu i jego ministrowie czasem prowokowali głowę państwa.
Zaczęło się od zaskakująco skromnej, 30-sekundowej uroczystości mianowania premiera przez prezydenta. Potem Lech Kaczyński zignorował exposé Donalda Tuska. Ten odwdzięczył się niepoinformowaniem głowy państwa o zasadniczym zwrocie w polityce wobec Rosji i zdjęciu embarga na rozmowy z OECD. Potem był spór o to, kto ma polecieć do Lizbony, zignorowanie przez ministra Radosława Sikorskiego zaproszenia do Pałacu Prezydenckiego, kompromitujące dla obu stron posiedzenie Rady Gabinetowej, nagłe ściągnięcie Sikorskiego z Brukseli do Pałacu i pełne ukrytej złośliwości wypowiedzi ministra pod adresem prezydenta. Wreszcie chyba najbardziej żałosna historia – awantura prezydenckich urzędników o to, czy MON w porę poinformował Lecha Kaczyńskiego o katastrofie CASY. Jak na trzy miesiące nasi mężowie stanu mają niezły urobek.
Pod koniec te relacje zaczęły się nieco poprawiać. Premier z własnej woli konsultował się z prezydentem przed wizytą w Moskwie i zaprosił do uczestnictwa w ważnych wyjazdach przedstawiciela Kancelarii Prezydenta.
Jaki jest bilans starć? Kiepski dla obu stron, bo żadne nie było sporem merytorycznym, a niemal wszystkie – prestiżowymi. Kiedy prezydent mógł wykazać merytoryczną słabość rządu, raczej wykazywał swoje napastliwe nastawienie. Premier zaś nie dał prezydentowi szansy ustosunkowania się do jakiegoś projektu reformy czy ważnej ustawy, bo takie na razie się nie pojawiły.
Prezydent robił wszystko, by wyjść na awanturnika, a premier wykorzystywał to bez skrupułów. Trzeba przyznać, że z punktu widzenia propagandowego robił to dużo zręczniej, o czym najlepiej świadczą wyniki popularności obu polityków.