Najdziwniejszą postawę przyjęło Prawo i Sprawiedliwość, które raz stoi po jednej, raz po drugiej stronie barykady. Tym samym z każdą godziną traci swoją polityczną wiarygodność: oto Jarosław Kaczyński, który niewątpliwie zasłużył się w wywalczeniu dla Polski kilku korzystnych zapisów w traktacie, dziś podważa jego sens. Platforma z kolei wpadła we własną pułapkę: z miejsca odrzuciła możliwość zwołania referendum, dążąc do szybkiej ratyfikacji w parlamencie, a gdy okazało się, że mogą być z tym kłopoty, do pomysłu referendum wróciła. Czyli: możemy odwołać się do głosu ludu, ale tylko wtedy, gdy nie uda nam się przepchnąć traktatu pospiesznie, po kryjomu i bez niepotrzebnej gadaniny. Jak na partię, która jeszcze do niedawna broniła Polaków przed antydemokratycznym zamordyzmem PiS, to dość oryginalne podejście do demokracji.

Oba ugrupowania łączy jedno: ani PiS, ani Platforma nie uczyniły niczego, by przybliżyć Polakom sam traktat, jego złe i dobre strony, wizję Europy, jaką ten dokument ze sobą niesie. Skończyło się na sloganach i zaklęciach: euroentuzjaści zapewniali, że Unia przejdzie dzięki traktatowi cudowną metamorfozę, że stanie się globalną potęgą dyplomatyczną i gospodarczą, że będzie skuteczniejsza i bliższa obywatelom. Skrajni eurosceptycy mówili o zdradzie narodowej. A rząd PiS mówił o traktacie wyłącznie jako o wspaniałym sukcesie… rządu PiS. Nikt z nikim nie rozmawiał, nie debatował, nikt nie używał żadnych argumentów. Bo po co, skoro traktat jest dla polityków, a nie dla ludzi.

“Rzeczpospolita” od początku opowiadała się za rozpisaniem referendum w sprawie przyjęcia traktatu lizbońskiego. Miałoby ono sens, nawet gdyby ratyfikacji chciało 90 procent Polaków. Problem bowiem nie w sondażach, lecz w poważnym traktowaniu wyborców.