Przed zawarciem porozumienia z Lizbony oficjalną strategią Polski - wielokrotnie deklarował to ówczesny premier Jarosław Kaczyński - było domaganie się takiej zmiany systemu głosowania członków Unii, żeby zachować znaczenie głosu państw średnich i małych. Na tym polegał pomysł pierwiastka.
Po powrocie z rozmów prezydent uznał jednak, że wynegocjowany przez niego traktat lizboński to wielki sukces. Politycy PiS mówili, że przyjęte rozwiązania dają Polsce więcej niż pierwiastek, że nasza pozycja została w pełni zachowana, a mechanizm z Joaniny pozwala Polsce blokować niekorzystne dla niej decyzje. Skoro więc tak dobrze wszystko zostało załatwione, to dlaczego nagle PiS ma wobec tego traktatu aż tyle wątpliwości?
Nie wierzę, że jedynym motywem Kaczyńskiego jest uleganie naciskom Radia Maryja. W końcu musi zdawać sobie sprawę z tego, że taka postawa może oznaczać utratę bardziej liberalnie nastawionych posłów.
Powód jest chyba inny. Otóż wydaje się, że opinie byłego premiera i prezydenta na temat traktatu były zbyt optymistyczne. Traktat osłabia pozycję Polski i wzmacnia choćby siłę głosu Niemiec czy Francji. Wprowadza też nowe, niezdefiniowane urzędy prezydenta i ministra spraw zagranicznych Unii. Podobnie trafne są zarzuty wobec niektórych zapisów Karty praw podstawowych, które przypominają bardziej lewicowy katalog życzeń niż listę praw i wolności obywatelskich. Szkoda, że politycy PiS dopiero teraz mówią o tym tak głośno.
Ale czy dało się wynegocjować więcej? Być może nie. Być może lepszego wyjścia nie było. Tylko że na próby pytań o to, co się wydarzyło w trakcie negocjacji, politycy PiS reagowali albo wzruszeniem ramion, albo wręcz oskarżeniami o brak lojalności. Jedno nie ulega wątpliwości: jeśli Kaczyńscy traktat poparli, obecne jego kwestionowanie zdaje się czymś niepoważnym. Podważa zarówno ich wiarygodność własną, wiarygodność ich partii, jak i wiarygodność Polski.