Konferencja poświęcona ograniczeniu przez Europę emisji tzw. gazów cieplarnianych przyklepała bowiem narzucone nam swego czasu przez Komisję Europejską limity, które są dla naszej gospodarki po prostu zabójcze. Oznaczają mniej więcej tyle, że z jednej strony będziemy musieli niebawem wydawać grube miliony na dokupywanie owych limitów od innych krajów, z drugiej zaś – ograniczać produkcję poniżej posiadanych mocy produkcyjnych. I w efekcie importować to, co moglibyśmy zrobić sami (jak to jest już od dłuższego czasu z materiałami budowlanymi).

Premier Tusk, który niedawno zebrał tak frenetyczne oklaski za "twarde" stawianie się Bushowi (co aż do obrzydzenia powtarzane – od tych samych, którzy niedawno jeszcze pouczali Kaczyńskiego, że w stosunkach międzynarodowych twardym być nie wolno, bo jesteśmy panną bez posagu i musimy się do partnerów przymilać), tym razem twardości okazał mniej więcej tyle co teletubiś. Z promiennym uśmiechem oznajmił dziennikarzom, że poprawki, które zgłosił, "dają szansę", iż w przyszłości wynegocjujemy pewne ulgi i za parę lat Polacy nie będą musieli płacić za prąd o połowę więcej. W istocie owe "szanse" są dokładnie tyle samo warte co uzyskana przez prezydenta "na gębę" obietnica renegocjacji traktatu lizbońskiego, którą parę miesięcy temu poprzedni premier usiłował nam przedstawić jako wielki sukces brata.

Klamka zapadła, Unia traktuje klimatyczny kompromis prestiżowo i nie będzie już szansy zmienić tego, że dostaliśmy limity emisji CO[sub]2[/sub] jak kraj z energetyką opartą na atomie, a nie na węglu. Nie pozostaje teraz nic, tylko zacisnąć zęby i szybko budować elektrownie jądrowe.