Zamożniejsi spadkobiercy dawnych właścicieli coraz częściej wygrywają sprawy przed polskimi sądami. Jeśli roszczenia odnoszące się do bezprawnie zawłaszczonego mienia zaczną lądować przed europejskimi trybunałami, to cena zaniechania reprywatyzacji może okazać się dla nas nieporównywalnie wyższa.
Chyba we wszystkich krajach byłego Układu Warszawskiego reprywatyzacja została już przeprowadzona. W Polsce jej próba przygotowana przez rząd Jerzego Buzka zawetowana została przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Swoją drogą, należałoby wreszcie dokonać bilansu dwóch kadencji “prezydenta wszystkich Polaków” i ocenić jego osiągnięcia, m.in. uniemożliwienie reformy finansów państwa czy obronę przywilejów dawnych ubeków.
Ustawa reprywatyzacyjna ureguluje zabagnione sprawy własności, zwłaszcza w dużych miastach, nierzadko poważnie utrudniające ich rozwój. Rozwiąże groźbę roszczeń ze strony cudzoziemców dochodzących tytułów własności, gdyż unijny wymiar sprawiedliwości przyjmuje w tych wypadkach nadrzędność krajowego prawa. Jej, zresztą przeszacowywane radykalnie, koszty są bardzo obiecującą inwestycją.
Reprywatyzacja wydawała się prostym elementem odbudowy własności prywatnej, a więc i rynku w kraju wychodzącym z komunizmu. Czesi przeprowadzili ją ze sporym sukcesem. Oddanie dworów spadkobiercom właścicieli mogłoby uchronić je przed ruiną, a pegeerowska ziemia w rękach prywatnych właścicieli nie tylko im przyniosłaby korzyści.
Czy Polska jest niechlubnym wyjątkiem z tego powodu, że postkomunistyczni właściciele obawiają się konkurencji i utraty niektórych bezprawnie przejętych dóbr? Czy dlatego ci, którzy głoszą o świętym prawie świeżo zagrabionej własności, oburzają się na powrót prawowitych właścicieli?