Przecież na przykład w kluczowej kwestii systemu głosowania w UE regres, jaki traktat lizboński niesie ze sobą dla naszego państwa – w stosunku do traktatu nicejskiego – jest naprawdę zauważalny i oznacza istotne osłabienie po 2017 roku naszej pozycji w porównaniu z większymi krajami.
Rzecz jasna nie jest wykluczone, iż nie dało się wywalczyć korzystniejszych dla nas zapisów, a ewentualną alternatywą niezaakceptowania traktatu w tej postaci było faktyczne wykluczenie Polski z UE. Jeśli jednak tak w istocie było, czyż nie należało tego od razu szczerze ogłosić, a nie zamykać krytykom usta nieprawdziwymi frazesami o historycznym zwycięstwie naszego kraju?
W rezultacie zamiast niezwykle potrzebnej, ogólnonarodowej debaty w kwestii traktatu lizbońskiego, mieliśmy ogólnonarodowe milczenie w tej sprawie. Milczenie zalegające aż do chwili wybuchu batalii o jego ustawę ratyfikacyjną.
Coraz pewniejsze po dzisiejszym głosowaniu Sejmu ratyfikowanie przez nasz kraj traktatu lizbońskiego nie będzie ani wielkim zwycięstwem Polski, ani w żadnym razie kapitulacją. Podobnie jak dotychczasowy bilans przynależności Polski do Unii, który należy uznać za duży – ale przecież nie gigantyczny – sukces.
Najlepszą gwarancją poprawy (albo chociaż utrzymania) tego stanu rzeczy jest właśnie trwająca nieustannie ostra debata publiczna, ogniskująca się na tym, jak wzmacniać pozycję Polski w UE. Żeby jednak taka debata mogła się z pożytkiem dla naszego państwa toczyć, muszą istnieć dwie, najlepiej porównywalnie silne, strony sporu. A mam wrażenie, iż przed kilkoma miesiącami polscy sceptyczni eurorealiści zostali z tej debaty niemal całkowicie wyeliminowani. Niestety, wciąż nie wiadomo, czy PiS jest w stanie uwolnić się od bycia zakładnikiem rzekomego sukcesu z Lizbony i zacząć odgrywać w parlamencie obecnej kadencji tę jakże pożyteczną rolę.