W obronie swojej rzekomej strefy wpływów Rosja wyciągnęła najcięższą artylerię: od zrywania porozumień z Zachodem i wycelowywania weń rakiet po wizję oderwania Krymu od Ukrainy oraz Abchazji i Osetii Południowej od Gruzji. Wysłała też swoich miliarderów na zakupy akcji zachodnich firm. A rosyjskie miliardy oraz bajeczne złoża ropy i gazu działają na zachodnich polityków jak narkotyk.
Retorykę gróźb dobrze znamy, podobną Moskwa stosowała dziesięć lat temu, gdy NATO podejmowało decyzję o przyjęciu pierwszych krajów postkomunistycznych, w tym Polski, i później – gdy pięć lat temu ważyły się losy krajów byłego ZSRR: Litwy, Łotwy i Estonii. Teraz chodzi o kolejne kraje byłego Związku Sowieckiego.
Argumenty wolnego świata pozostają takie same: po pierwsze to nie Kreml przyjmuje do NATO, a po drugie – NATO nie jest żadnym zagrożeniem dla Rosji.
Szczególnie przykre jest to, że prawo decydowania, kto ma należeć do sojuszu, przyznają Moskwie te kraje Europy, które same najdłużej cieszą się stabilizacją. Angela Merkel uważa, że do NATO nie można zapraszać Ukrainy, bo większość Ukraińców nie popiera członkostwa. Ale przecież w NRD, z której wywodzi się pani kanclerz, większość, wychowana na pacyfistyczno-komunistycznej ideologii, też była przeciw NATO. Mimo to NRD znalazła się w pakcie już w 1990 roku.
Dlaczego Niemcy nie chcą teraz dać szansy Ukrainie i Gruzji? Od MAP do realnego członkostwa w NATO może upłynąć sporo czasu. Ale ten czas powinien zacząć biegnąć już teraz. Chyba że siedziba NATO ma być w Moskwie.