Temu, co premier Tusk powiedział w środę w Izraelu na temat reprywatyzacji, można tylko przyklasnąć. "Chcę podkreślić z całą mocą, że mój rząd doprowadzi w najbliższych miesiącach do sfinalizowania procesu legislacji, który zakończy bardzo trudny i bolesny problem reprywatyzacji". I dalej: "Rząd polski i polski parlament chcą naprawdę oddać swoim obywatelom to, co utracili nieprawnie, ale oczywiście w tym wymiarze, jaki będzie do zrealizowania". Oraz: "Ustawa reprywatyzacyjna musi być realizowalna; nie ma nic gorszego niż powiedzieć słowo "oddam" i nie móc oddać".
Rekapitulując: wszystkim ograbionym obywatelom Polski, bez względu na ich narodowość, zwrócimy – na tych samych zasadach – ile tylko będziemy w stanie, i w dodatku najszybciej jak to możliwe. Nic ująć, nic dodać. Może z wyjątkiem tego, co dodał sam Donald Tusk: że reprywatyzacja, jaką Polska planuje, nie jest i nie będzie przedmiotem negocjacji między naszym rządem a innymi rządami.
Cóż, brzmi pięknie. Brzmiałoby jeszcze piękniej, gdyby nie fakt, że podobne deklaracje słyszałem z ust szefów chyba wszystkich gabinetów III RP. I niemal każdy z tych gabinetów prowadził prace nad ustawą reprywatyzacyjną. I za każdym razem – z wyjątkiem wspomnianego już rządu Buzka – kończyły się one fiaskiem. A historycy badający dzieje polskiej reprywatyzacji doliczyli się około 20 prób przeprowadzenia tego procesu.
Czy i tym razem wiele się musi zdarzyć, aby wszystko zostało po staremu? Żeby móc trafnie odpowiedzieć na to pytanie, trzeba byłoby znać odpowiedź na dwa inne. Czy dostatecznie dużo jest Jerzego Buzka w Donaldzie Tusku? I czy wystarczająco mało jest Aleksandra Kwaśniewskiego w Lechu Kaczyńskim?
Skomentuj na blog.rp.pl/gabryel