Czy bunt przeciwko wszystkiemu nie jest buntem przeciw niczemu? – pytam niemodnie i zagłębiam się w wynurzenia Uklańskiego na temat jego wystawy "Biało-Czerwona". Okazuje się, że: "Jest [ona] pomnikiem, fantasmagorią, snem-marą, koszmarem, jest Chochołem Wyspiańskiego. Jest autorefleksją przez autokreację".
Chciałoby się kontynuować: jest zaśnięciem i przebudzeniem, popiołami i przedwiośniem, oziminą i próchnem, ogniem i mieczem, jest medytacją przez kontemplację... ale przerwać trzeba i wrócić do rzeczywistości, czyli do sztuki współczesnej.
Artyści plastycy nie muszą być mistrzami słowa, wyrażają się przecież w innej dziedzinie – Wyspiański czy Blake to wyjątki. Tym bardziej nie muszą być specjalistami od analitycznej refleksji. Po diabła więc zawracają nam głowę swoimi intelektualnymi wysiłkami i poetyckimi objawieniami?
Niestety, to oczywiste. Większości, która zrezygnowała z dostarczania nam estetycznych wzruszeń, nie pozostaje nic innego, jak na kolejnych instalacjach rozpinać ciągi banałów, zalewając to niekończącą się gadaniną. Fakt, że normalna publiczność nie chce tego oglądać, nikogo już nie interesuje. Artyści, krytycy, głównie państwowi mecenasi, przy akompaniamencie medialnej klaki wsobni, bo samowystarczalni, poruszają się w naprawdę chocholim tańcu.
Ongiś artyści musieli uczyć się rzemiosła, zobowiązani byli wchodzić w wielkie tradycje religijne, mitologiczne czy historyczne. Nawet nie najzdolniejsi komunikowali to, co ich przerastało. Dziś powtarzają obiegowe banały.