Że jest w najlepszym razie reformatorem nieprzeciętnie przeciętnym, czyli takim, który reformuje tylko wówczas, gdy już naprawdę nie ma innego wyjścia, albowiem niezreformowany w porę obiekt zaczyna się jego potencjalnym wyborcom po prostu walić na głowy.

I oto właśnie (co konstatuję z głębokim smutkiem) z wolna wstępuje we mnie nadzieja, że nasza służba zdrowia znalazła się już w na tyle złym, niemal agonalnym stanie, że jej natychmiastowe niezreformowanie nieubłaganie grozi również wyborcom Donalda Tuska utratą zdrowia, a być może wręcz śmiercią. Co w rezultacie może wreszcie zaowocować od dawna oczekiwanym remontem polskiego skansenu medycznego.

O takiej ewentualności świadczą zdobyte przez dziennikarki "Rzeczpospolitej" informacje, z których wynika, że premier Tusk nareszcie przestał się zasłaniać białym szczytem i zapowiedział parlamentarzystom Platformy Obywatelskiej przeprowadzenie w systemie ochrony zdrowia liberalnych zmian.

Nie ma co prawda na razie mowy o w pełni sprawnym, a więc w znacznej mierze sprywatyzowanym, rynku usług medycznych sprzężonym z systemem uzupełniających się publicznych i prywatnych ubezpieczeń. Ale już nawet zrealizowanie wyjawionego wczoraj przez szefa rządu zamiaru obowiązkowego ustawowego przekształcenia szpitali w spółki prawa handlowego to na pewno krok we właściwym kierunku – w stronę uzdrowienia naszego chorego systemu ochrony zdrowia.

Szkoda tylko, że aby go zrobić, musieliśmy najpierw przez całe lata – wliczając w to niemal pół roku rządów PO – kręcić się w miejscu.