Fakt, że kraj ten należy do mniejszych, niczego nie zmienia, a akcentowanie tej okoliczności wprowadza niezwykle niebezpieczny z polskiej perspektywy precedens dzielenia krajów UE na ważniejsze i mniej ważne. Jakoś nikt nie kwestionował ważności referendum, w którym większość Francuzów odrzuciła projekt europejskiej konstytucji.
Pojawianie się więc w naszym kraju inicjatyw i polityków, którzy wzywają prezydenta do podpisania traktatu, może zdumiewać. Akt taki miałby tylko charakter symbolicznej presji na Irlandię, czego ze wszech miar powinniśmy unikać, gdyż precedens wymuszania przez silniejsze kraje decyzji na krajach słabszych szybko mógłby zostać wykorzystany przeciwko Polsce.
Niezależnie od tego obecna sytuacja jest dla Polski korzystna. Traktat nicejski, który obowiązuje, jeśli lizboński nie wejdzie w życie, daje nam jako krajowi dużo większe możliwości. Domaganie się, abyśmy świadomie zmniejszyli swoje prerogatywy na rzecz innych krajów, oznacza występowanie w ich imieniu.
Podyktowane być to może partykularnymi interesami albo mentalnością kolonialną, która każe wierzyć, że inni za nas lepiej rozwiążą nasze problemy. Przywoływanie w tym kontekście faktu, że prezydent sam negocjował ów traktat i – słusznie czy nie – uznawał jego zapisy za swój sukces, jest nonsensem. Nie mogliśmy samodzielnie przeciwstawić się ogromnej większości przywódców UE, którzy dążyli do zmiany „Nicei”. Negocjowaliśmy kompromis. Jeśli Irlandczycy przywrócili korzystny dla nas stan, powinniśmy się cieszyć. Nie wychylamy się zresztą. Nawet Niemcy nie ratyfikowały „Lizbony”.
Wiara, że gdy kraje silniejsze dostaną większe prerogatywy od razu zmienią politykę na naszą korzyść, jest – najoględniej ujmując – naiwnością.