Odnosi się to również do niektórych ludzi mediów: "Wszędzie w cywilizowanym świecie" – poucza Bartoszewski – panuje zwyczaj, że ludzie występujący w mediach starają się "uspokajać społeczeństwo". A poza tym – pointuje – Zachód ma tyle bogactwa, że nie ma ich co żałować, jak trochę stracą, my zaś nie musimy się niczego lękać, bo nasza chata z kraja.
Odnoszę wrażenie, że albo tekst Bartoszewskiego przeleżał jakiś tydzień w redakcyjnej szufladzie, albo że premier Tusk zapomniał poinformować swego doradcę, że tzw. linia się zmienia. Wersja "nie ma żadnego kryzysu, tylko nieodpowiedzialni ludzie z PiS i prawicowych mediów sieją panikę", jest już odwołana.
Teraz rządowy PR pracuje według wytycznej: rząd z powagą traktuje sygnały o nadchodzącym niebezpieczeństwie i pilnie przygotowuje się do walki z kryzysem. Premier w obliczu kryzysu wyciąga nawet rękę do PiS.
Czyż nie jest to straszenie obywateli? A co myśleć o wypowiedziach zapowiadających zaciskanie pasa ministrów i ekonomistów? Dzień po Bartoszewskim w tym samym "Fakcie" straszył kryzysem profesor Orłowski. On też łajdak?
Władysław Bartoszewski miał pomagać Tuskowi w układaniu stosunków z Niemcami. Niewiele z tego wyszło, bo w Niemczech rządzi już pokolenie, które uważa, że ich naród padł ofiarą Hitlera tak samo jak inne, i w związku z tym do żadnych kompleksów na tle byłego więźnia Auschwitz się nie poczuwa. Bartoszewski więc szuka sobie innych pól.