Nie zajmował wcześniej ważnej funkcji w administracji stanowej, nie był gubernatorem, nie zarządzał żadną większą organizacją, nie stworzył poważnej instytucji. Co więcej, 44. prezydent Ameryki miewał do tej pory zdumiewającą zdolność do zawierania, nazwijmy to tak, osobliwych znajomości.
Jedno wszakże jest pewne: obiecał zmianę. Zmiana to słowo klucz. Słowo, które obudziło entuzjazm i ekscytację. Ale Obama nie tylko mówił o zmianie – to robili także jego rywale, najpierw Hillary Clinton, później John McCain – on sam po prostu stał się jej ucieleśnieniem. Pierwszy czarny prezydent, pierwszy kandydat niewywodzący się z osiadłej amerykańskiej rodziny, pierwszy polityk, który zrezygnował z publicznych pieniędzy na kampanię, pierwszy...
Obama trafił na niezwykle korzystny moment historyczny. Znużenie rządami George’a W. Busha, niechęć do wojny w Iraku, strach przed kryzysem gospodarczym, poczucie niepewności, naruszona wiara w siłę Ameryki – nic dziwnego, że wyborcy gwałtownie poszukiwali czegoś nowego.
W takim nastroju łatwo uwierzyć, że polityka wymyka się konieczności. Że wyjście z Iraku jest proste i bezbolesne, a rozmowy z Iranem wymagają wyłącznie dobrej woli Waszyngtonu. Że za kryzys odpowiadają tylko chciwe rekiny z Wall Street, a dopływ publicznych pieniędzy rozwiąże problemy.
Zwycięstwo Obamy to też zwycięstwo amerykańskiego systemu demokratycznego. Wykazuje on, trzeba przyznać, zadziwiającą siłę. System polityczny żyje, gdy jest otwarty, gdy nie zamyka się na nowe społeczne pragnienia i otwiera się przed nowymi elitami. Wtedy ich potencjał buntu i sprzeciwu może zostać wykorzystany dla dobra ogółu. Taką szansę dostał też Barack Obama. Tym bardziej, że dzięki wygranej demokratów w wyborach do Senatu i Izby Reprezentantów nie musi obawiać się tego, że opozycja sparaliżuje jego działania. Republikanie są w odwrocie.