Gdy sklep nie był aryjski, przy wejściu można było zobaczyć wymalowany czarną farbą napis "Negozio ebreo" ("Sklep żydowski").
70 lat później skrajnie lewicowy związek zawodowy Flaica rozrzuca w Wiecznym Mieście ulotki nawołujące do bojkotu lokali "należących do przedstawicieli wspólnoty izraelickiej". Miałaby to być forma odwetu za inwazję Izraela na Strefę Gazy. Owszem, ta wojna jest brutalna i giną w niej również niewinni ludzie, nic jednak nie usprawiedliwia tej haniebnej akcji włoskich związkowców.
Istnieje granica między antysemityzmem wynikającym z rasistowskich przekonań a antysyjonizmem wyrażającym sprzeciw wobec polityki państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie. Większość mieszkańców Paryża czy Madrytu uczestniczących w marszach poparcia dla Palestyńczyków trudno zaliczyć do antysemitów. To albo muzułmanie, których nienawiść do Żydów ma podłoże polityczne, albo alterglobaliści, zawsze skorzy do antyizraelskiej zadymy.
Jednak owa granica niekiedy się zaciera. Odpowiedzialności za akty agresji wobec obywateli żydowskiego pochodzenia czy podpalanie synagog nie sposób już zrzucić wyłącznie na garstkę młodych, radykalnych imigrantów z krajów arabskich. W ostatnich latach wrogie w stosunku do Żydów nastroje się nasilały, lecz elity Starego Kontynentu wykazywały wobec tego zjawiska zadziwiającą pobłażliwość. Efektem są dzisiaj m.in. rzymskie ulotki z jawnie antysemicką treścią.
We współczesnej Europie można wyjść na ulicę, spalić flagę z gwiazdą Dawida przy aplauzie tłumu i spokojnie wrócić do domu. Niech jednak ktoś spróbuje zaprotestować przeciwko budowie meczetu w jego okolicy – zostanie przez lewicę publicznie odsądzony od czci i wiary, napiętnowany jako rasista i islamofob. Ta sama lewica wiedzie dziś prym w groźnej antyżydowskiej retoryce. Tradycje niemieckich i włoskich narodowych socjalistów, którzy w latach 30. ubiegłego wieku z sukcesem rozpętali podobną nagonkę, są, jak się okazuje, nader żywe.