– No i co z tego? – pytam jako zwykły telewidz. – Politycy parzyli się, parzą i będą się parzyć na samą myśl o mediach publicznych. Bo ich ciągnie do telewizji jak ćmę do ognia czy alkoholika do gorzały. I tak jak wszyscy nałogowcy (ćmę bardzo przepraszam, że znalazła się w tym towarzystwie) ludzie władzy muszą mówić, że na niczym im tak nie zależy jak na odcięciu od uzależnienia. Ale po cichu bez przerwy myślą, kiedy wezmą towar w swoje ręce. Ot, weźmy na przykład SLD.
Przewodniczący ugrupowania Grzegorz Napieralski najpierw mówi w czwartkowym wieczorze w TVN 24, że "licencja programowa odsuwa od polityki media publiczne". A za chwilę stwierdza: "Media publiczne są wpisane w program SLD jako ten punkt, o który chcemy walczyć".
Trudno zrozumieć, jak można się odsuwać od czegoś, o co się walczy. Trochę jaśniej się robi, gdy lider lewicy wyjaśnia, jak przeprowadzi reformę: "Naszym zdaniem trzeba zmienić układ rządzący, można powiedzieć personalny, w mediach publicznych i zmienić Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Naszym zdaniem powinna być ona poszerzona o nowych ludzi, którzy by zaproponowali nowe rozwiązania personalne".
"Najlepsi ludzie", którzy zaproponują "nowe rozwiązania personalne", mają łatwą robotę. Gorszego prezesa niż p.o. Piotr Farfał nie znajdą nawet ze świeczką i każdy, kto po nim przyjdzie, będzie medialnym geniuszem. Byle tylko miał odpowiednią partyjną rekomendację.
Z drugiej strony nie rozumiem, dlaczego politykom tak na szklanym okienku zależy, bo niektórzy, gdy się w nim już pojawią, wyglądają jak na torturach. Waldemar Pawlak męczył się okrutnie w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim, zmuszał całą swoją inteligencję, zarówno wrodzoną, jak i nabytą, żeby tylko nic nie powiedzieć. A nawet pouczył Dziennikarza Roku: "Żebyśmy byli ściśli. Ściśle odnosili się do naszej rozmowy. Rozmawialiśmy o tych sprawach dotyczących problemów".