Jak sama Margaret Thatcher wyznała po latach, to w skromnym sklepiku ojca przy hałaśliwej linii kolejowej nauczyła się kilku prostych prawd, których trzymała się jako premier Wielkiej Brytanii: że nie wolno wydawać więcej, niż jest się w stanie zarobić. Że każdy dług warto jak najszybciej oddać. Że zawsze trzeba myśleć o tym, iż koniunktura może się zmienić na gorsze, i trzeba być na to przygotowanym. I wreszcie, że wpierw trzeba wymagać wiele od siebie, a dopiero potem oczekiwać czegoś od innych.

Kiedy stawiała pierwsze kroki w polityce w latach 50. i 60., wiele z tych zasad było wykpiwanych jako śmieszne wiktoriańskie przesądy. Gdy została premierem, dumnie się do tych cnót przyznała. – Tak, będę sławić wiktoriańskie wartości, bo to one uczyniły nasz kraj wielkim – mówiła.

Wygrywając wojnę o Falklandy, pokazała, że Wielka Brytania wciąż potrafi walczyć o honor. Komunizmem pogardzała nie dlatego, że była jakąś wielką kapitalistką. Trafnie oceniła, że populistyczne obietnice najsilniej mszczą się na najsłabszych. Na początku lat 80., gdy w wielu stolicach Europy lękano się warknięć Moskwy, to ją – słusznie – nazywano jedynym prawdziwym mężczyzną wśród europejskich premierów.

Dziś warto przypominać jej zasady życiowe i wiarę, że wolni obywatele lepiej korzystają z wolnego rynku niż wszechpotężne, wszechwiedzące państwo. Wydawało się, że po 1989 roku nasze uczelnie winny wykonać gest wobec jednej z najsłynniejszych konserwatystek świata. Ten dług spłacamy dopiero dziś. Lepiej późno niż wcale.

[ramka]Skomentuj [link=http://blog.rp.pl/semka/2009/01/21/warto-pamietac-o-margaret-thatcher/]na blogu[/link][/ramka]