[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/05/20/dominik-zdort-potrzebna-jest-i-konstytucja-i-kultura/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Sędziowie stwierdzili jednak, że Polskę na owych szczytach reprezentuje nie głowa państwa, ale szef rządu. A więc wilk jest syty i owca cała.
Na pierwszy rzut oka może to brzmieć dziwnie i niekonsekwentnie – bo po co głowa państwa ma jeździć na spotkania zagraniczne, skoro nie może tam tego państwa reprezentować? Jednak tym razem trudno Trybunałowi zarzucić polityczne motywacje i czytanie przepisów przez pryzmat swoich partyjnych sympatii – jak bywało częstokroć w przeszłości. Sędziowie po prostu przeczytali raz jeszcze konstytucję i – dzięki Bogu – postanowili, że należy ją stosować.
Obecny polski system polityczny jest mieszany – ni to kanclerski, ni to prezydencki – i zakłada, że szef rządu oraz głowa państwa muszą współdziałać w polityce zagranicznej. Trybunał podkreślał to w uzasadnieniu. Taki układ może się niektórym nie podobać, ale tak długo, jak będzie obowiązywać konstytucja z 1997 roku, funkcjonuje w Polsce pewien demokratyczny hamulec bezpieczeństwa i władza każdego z dwóch najwyższych urzędów jest ograniczana przez ten drugi.
Decyzja Trybunału potwierdza więc, że krzesełko na kolejnych szczytach (a może i fotel w samolocie – jeśli minister Tomasz Arabski będzie łaskawy) prezydent ma zapewnione. Donald Tusk musi znieść to, że w czasie ewentualnych wspólnych eskapad będzie reprezentował go jego konkurent do fotela prezydenckiego w 2010 roku, a Lech Kaczyński powinien się pogodzić z tym, iż za granicą może przemawiać wyłącznie rządowym głosem. Tyle tylko można wywieść z ustawy zasadniczej.