Stan wojenny schwytał mnie w Holandii, przez którą autostopem wracałem do Polski. Po prawie dwóch miesiącach w Niemczech trafiłem do Paryża, gdzie Mirek Chojecki ze skonkretyzowanym już projektem pisma wyszedł naprzeciw moim pomysłom. "Kontakt", bo tak nazwany został miesięcznik, robiła gromadka zapaleńców przez długi czas niepobierających za to żadnych wynagrodzeń.
Korzystaliśmy z pomocy wielu ludzi. Najbardziej ofiarny był jednak Krzysztof. Jego pracownia przez ponad rok (a może znacznie dłużej) stanowiła siedzibę redakcji. Jej właściciel płacił nasze rachunki, za własne pieniądze dokonywał wielu niezbędnych do funkcjonowania pisma zakupów, wiele osób mieszkało i stołowało się u niego, a jego cierpliwość, wyrozumiałość i poczucie humoru – co w pełni potrafiliśmy docenić dopiero później – nie znały granic.
W pierwszym okresie funkcjonowanie dużej części owej emigracji, z konieczności, przypominało komunę, toteż czasami trudno było rozdzielić, co stanowi działanie na rzecz wielkiej sprawy, "Solidarności", a co jest tylko wspomaganiem zagubionych i często pozbawionych środków do życia ludzi. Krzysztof działał w obu tych wymiarach, wykorzystywany bezlitośnie przez pozbawionych wyobraźni (tacy byliśmy wtedy wszyscy), a niekiedy po prostu skrupułów – tacy niestety trafiali się również – przybyszów.
Heroiczna epopeja "Solidarności", w którą bezinteresownie, poświęcając wszystko, co mieli, włączyło się tak wielu Polaków, miała również swój emigracyjny rozdział, a pomoc z zagranicy stanowiła istotny element wewnątrzkrajowego oporu. Warto przypominać to zaangażowanie, nie tylko zresztą Polaków, które stanowiło o atmosferze tamtego niezwykłego czasu. Nawet jednak i na tym tle Krzysztof Łukasiewicz należał do grupy wyjątkowej. Zbyt łatwo zapominamy o takich ludziach.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/05/25/krzysztof-lukasiewicz-czlowiek-ktory-pomagal/]Skomentuj[/link][/ramka]