I choć niektórzy z nich są gotowi do kompromisu, większość wydaje się niespecjalnie zainteresowana ofertą. To najlepsza ilustracja zmiany w układzie sił, jaka w ostatnich latach zaszła w Afganistanie.
[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/gillert/2010/02/01/piotr-gillert-plynna-definicja-zwyciestwa/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Gdy w 2001 roku dowodzona przez Amerykanów koalicja rozbiła w puch islamistyczne rządy talibów, Zachód ustami George'a W. Busha zapowiadał stworzenie tam państwa obywatelskiego. Takiego, w którym talibowie nie będą mieli racji bytu. Z czasem cele misji uległy skarłowaceniu. Jeszcze nie tak dawno prezydent Barack Obama mówił o potrzebie stworzenia w Afganistanie stabilnej władzy zdolnej na własną rękę poradzić sobie z ekstremistami. Tak by Afganistan nie stał się ponownie bazą dla terrorystów zdolnych uderzyć w Amerykę. Dziś nawet ten okrojony cel wydaje się odległy.
Jeszcze w 2004 roku większość Afgańczyków uznawała talibów za zamkniętą księgę. Teraz – w efekcie nieudolnych, skorumpowanych rządów Hamida Karzaja i narastającego wśród Afgańczyków niezadowolenia z obecności obcych wojsk – ich wpływy rosną z dnia na dzień. "Myślałem, że moja broda zdąży całkowicie osiwieć, zanim zobaczę to, co widzę dziś. Lecz moja broda jest wciąż czarna, a my z każdym dniem rośniemy w siłę" – mówił niedawno jeden z talibów na łamach amerykańskiej prasy.
By wyjść z Afganistanu z twarzą, Zachód będzie musiał zrezygnować z ambicji ukształtowania afgańskiej rzeczywistości w zgodzie z własnymi założeniami i dostosować definicję zwycięstwa do realiów. Tym bardziej że jego wola ponoszenia ofiar w Afganistanie jest coraz bliższa zeru.