Słusznie mówiono wtedy, że papież odgrywał rolę duchowego monarchy Polaków – takiego, który nie rządzi bezpośrednio, ale personifikuje historyczną i moralną spuściznę narodu. Ten kwiecień – święte dni między pierwszymi sygnałami o agonii papieża a pogrzebem w Rzymie – wejdzie do katalogu polskich miesięcy, jak Sierpień'80 czy Czerwiec'89.
Dziś ci, którzy gromadzili się na modlitewnych czuwaniach i podawali sobie dłonie w ludzkich łańcuchach, zadają sobie pytanie, co z dziedzictwa papieskiego zostało w naszym życiu. Dla wierzących to zawsze tajemnica. Być może gdzieś kiełkują powołania ludzi, którzy pokornie, bez rozgłosu przyjęli od Jana Pawła II skarb wiary.
Ale na co dzień rzadko widujemy biskupów, którzy potrafiliby mówić tak jak kiedyś kardynał Wojtyła, dodawać tyle otuchy, ile potrafił dać krakowski metropolita, a jednocześnie rzucać tłumy na kolana. Polskie kościoły wciąż wydają się pełne, ale mniej w nich już młodych twarzy. Choć politycy nadal organizują klasztorne dni skupienia lub pielgrzymują na Jasną Górę, to w Sejmie rzadko można usłyszeć chrześcijan sumienia.
Polskie seminaria duchowne i tak są tłoczne na tle zachodnich, ale liczba powołań spada. A ironiści niechętni kultowi papieża Polaka pytają, gdzie się podziało szumnie zapowiadane pokolenie JP2. No cóż, przez prawie trzy dekady żyliśmy w stanie zachwytu nad fenomenem Jana Pawła II. Może ten stan zachwytu spowodował, że zatraciliśmy zdolności do samoorganizacji, jakie miały pokolenia lat 40., 50. i 60., zmuszone do walki z odgórną ateizacją.
Darmo dostaliśmy od papieża dar jego pontyfikatu, spłacajmy więc ten dług, wymagając od siebie więcej, niż od nas wymaga codzienność. Bo tylko wyznaczając sobie duchowe wyzwania, będziemy potrafili tym, którzy urodzili się po jego śmierci, opowiedzieć prawdę o Janie Pawle II. Prawdę, czyli coś więcej niż tylko anegdoty o kremówkach.