Skwieciński: PiS to nadzwyczajne zło?

Prezydent Bronisław Komorowski dał do zrozumienia w wywiadzie dla "Newsweeka", że nawet jeśli PiS zwycięży w wyborach, to nie powierzy on misji sformowania rządu Jarosławowi Kaczyńskiemu, bo nie nakazuje mu tego prawo.

Publikacja: 06.03.2011 20:14

Piotr Skwieciński

Piotr Skwieciński

Foto: Rzeczpospolita

Formalnie rzecz biorąc, prezydent ma rację. Może powołać na premiera kogokolwiek. W ramach pierwszego, powyborczego kroku konstytucja nie ogranicza go niczym.

 

 

Jednak litera prawa to jedno, a przyjęty polityczny obyczaj – to drugie. A w Polsce istniał dotąd obyczaj, na mocy którego prezydent – nawet jeśli nie było to mu w smak – powierzał misję sformowania rządu politykowi ugrupowania, które wprowadziło do Sejmu najwięcej posłów. Co więcej, prezydent desygnował konkretnie tego polityka zwycięskiej partii, którego wskazała ona sama. Tak uczynił Aleksander Kwaśniewski, powołując Jerzego Buzka, a cztery lata później – Leszka Millera (choć wolałby pewnie innego SLD-owca). Tak uczynił Lech Kaczyński, powołując Kazimierza Marcinkiewicza (choć wolał swojego brata), a potem Donalda Tuska.

Obyczaj polityczny można oczywiście zmienić. Ale warto pytać o polityczny sens takiej zmiany. Być może w tym przypadku celem jest wzmocnienie pozycji głowy państwa. Odejście od naiwnej – wszak chodzi o stanowisko obsadzane w wyborach powszechnych – wizji słabego prezydenta będącego tylko notariuszem partii politycznych. Uczynienie z głowy państwa polityka aktywnego, posiadającego możliwości manewrowania na scenie i manipulowania wewnątrz poszczególnych partii, w tym swojej własnej.

Ale mam obawę, że Bronisław Komorowski ma także inny cel. Sugerując, że nie zaakceptuje Kaczyńskiego, prezydent eskaluje antypisowskie emocje w Polsce. Mówi: ewentualne zdobycie władzy przez PiS to nie byłaby zwykła zmiana warty w systemie demokratycznym. To byłoby zło. Zło tak nadzwyczajne, że trzeba z nim walczyć również za pomocą środków nadzwyczajnych...

Takie stawianie sprawy szkodzi Polsce, szkodzi polskiej polityce. Trudno o coś bardziej niebezpiecznego niż działania wzmagające wewnątrzpolską wojnę domową.

Formalnie rzecz biorąc, prezydent ma rację. Może powołać na premiera kogokolwiek. W ramach pierwszego, powyborczego kroku konstytucja nie ogranicza go niczym.

Jednak litera prawa to jedno, a przyjęty polityczny obyczaj – to drugie. A w Polsce istniał dotąd obyczaj, na mocy którego prezydent – nawet jeśli nie było to mu w smak – powierzał misję sformowania rządu politykowi ugrupowania, które wprowadziło do Sejmu najwięcej posłów. Co więcej, prezydent desygnował konkretnie tego polityka zwycięskiej partii, którego wskazała ona sama. Tak uczynił Aleksander Kwaśniewski, powołując Jerzego Buzka, a cztery lata później – Leszka Millera (choć wolałby pewnie innego SLD-owca). Tak uczynił Lech Kaczyński, powołując Kazimierza Marcinkiewicza (choć wolał swojego brata), a potem Donalda Tuska.

Komentarze
Estera Flieger: Po spotkaniu Karola Nawrockiego z Donaldem Trumpem politycy KO nie wytrzymali ciśnienia
Komentarze
Artur Bartkiewicz: Donald Tusk w orędziu mówi językiem PiS. Ale oferuje coś jeszcze
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Nie wykręcajcie nam rąk patriotyzmem, czyli wojna pod flagą biało-czerwoną
Komentarze
Jacek Nizinkiewicz: Grzegorz Braun testuje siłę państwa. Czy może więcej i pozostanie bezkarny?
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Komentarze
Kazimierz Groblewski: Ktoś powinien mocniej zareagować na antysemityzm Grzegorza Brauna
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne