Formalnie rzecz biorąc, prezydent ma rację. Może powołać na premiera kogokolwiek. W ramach pierwszego, powyborczego kroku konstytucja nie ogranicza go niczym.
Jednak litera prawa to jedno, a przyjęty polityczny obyczaj – to drugie. A w Polsce istniał dotąd obyczaj, na mocy którego prezydent – nawet jeśli nie było to mu w smak – powierzał misję sformowania rządu politykowi ugrupowania, które wprowadziło do Sejmu najwięcej posłów. Co więcej, prezydent desygnował konkretnie tego polityka zwycięskiej partii, którego wskazała ona sama. Tak uczynił Aleksander Kwaśniewski, powołując Jerzego Buzka, a cztery lata później – Leszka Millera (choć wolałby pewnie innego SLD-owca). Tak uczynił Lech Kaczyński, powołując Kazimierza Marcinkiewicza (choć wolał swojego brata), a potem Donalda Tuska.
Obyczaj polityczny można oczywiście zmienić. Ale warto pytać o polityczny sens takiej zmiany. Być może w tym przypadku celem jest wzmocnienie pozycji głowy państwa. Odejście od naiwnej – wszak chodzi o stanowisko obsadzane w wyborach powszechnych – wizji słabego prezydenta będącego tylko notariuszem partii politycznych. Uczynienie z głowy państwa polityka aktywnego, posiadającego możliwości manewrowania na scenie i manipulowania wewnątrz poszczególnych partii, w tym swojej własnej.