Z jednej strony przywódcy UE chętnie obwiniają sektor finansowy za obecne kłopoty strefy euro, z drugiej zaś wyciągają doń pomocną dłoń i zamierzają go wspierać pieniędzmi podatnika. Nie mają innego wyjścia – upadek Deutsche Banku czy BNP Paribas byłby dla Starego Kontynentu jeszcze groźniejszy niż plajta Grecji. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że wcześniejsze ataki polityków na bankierów-krwiopijców były podszyte populizmem. Wszak krytykom "dzikiego, anglosaskiego modelu kapitalizmu" przewodził sam Nicolas Sarkozy, który dziś jest gotów uczynić wszystko, by wybawić z opresji francuską finansjerę.

Czy zatem politycy są głęboko cyniczni, a kapitaliści całkowicie niewinni? Bynajmniej.

Europejscy bankierzy, podobnie jak niedawno ich koledzy zza oceanu, uprawiali moralny hazard, bo domyślali się, że w razie katastrofy polityczne elity nie pozostawią ich na pastwę losu. Trudno bronić szefów Deutsche Banku, topiących miliardy euro w amerykańskich kasynach, czy menedżerów Société Generale, którzy wspierali pożyczkami wielką balangę w Atenach.

Politycy z kolei wiedzieli, że dopóki trwa bessa, banki będą finansować projekt pod tytułem "Państwo dobrobytu", a także ich kampanie wyborcze, pełne fajerwerków i kosmicznych obietnic. Wszystko po to, by obywatelom żyło się lepiej – niekoniecznie w wyniku cięższej pracy. Jeszcze kilka lat temu grecki minister finansów, wyrażając zadowolenie z rosnącej stopy życiowej swoich rodaków, jednocześnie podkreślał, że "akcja kredytowa wciąż jest zbyt słaba". Zdaje się, niestety, że rodacy posłuchali jego rad i akcja kredytowa na Peloponezie ruszyła wkrótce pełną parą...

Banki będą miały za swoje – mogą liczyć na pomoc państw, ale pod warunkiem że umorzą sporą część długu Grecji. Do niedawna mówiono o jednej piątej, teraz nawet o połowie. Dowiemy się tego zapewne już pojutrze, gdy dojdzie do dogrywki szczytu UE. Znając jednak tempo podejmowania decyzji w Brukseli, Berlinie i Paryżu, może się okazać, że słynny unijny "ostatni dzwonek" zabrzmi jeszcze później.