To największa jednorazowa strata w historii naszych powojennych misji wojskowych. Tragizmu sytuacji dodaje sama wojna w Afganistanie, która – zanim wyznaczyliśmy sobie jasny cel i zdefiniowaliśmy priorytety – już okazała się nie do wygrania.
Wczoraj zginęli zawodowi żołnierze. Ochotnicy, którzy służyli w wojsku za naprawdę godne pieniądze. Wiedzieli, gdzie jadą i co ryzykują.
Rodzinom nie będzie od tego lżej. Odszkodowania też nie wynagrodzą im śmierci bliskich. Ale pewnie łatwiej byłoby nam wszystkim pogodzić się ze śmiercią, gdybyśmy widzieli w tej wojnie narodowy interes czy jakikolwiek inny wymierny sens.
Decyzja o udziale Polski w afgańskiej interwencji wynikała z naszych politycznych zobowiązań i historycznych aspiracji. Trudno pewnie było podjąć inną decyzję. Rzecz jednak w tym, że w czasie trwania tej misji niemal wszystko, co miało przynieść nam wymierne korzyści, po kolei okazywało się złudzeniem.
Argument o naszych historycznych aspiracjach i wkładzie w budowanie globalnego ładu bezpieczeństwa przestał być aktualny, bo NATO zamiast się wzmacniać, w trakcie tej wojny stało się organizacją tak podzieloną i tak słabą, jak nigdy w swojej 60-letniej historii. Argument mówiący, że tego typu misja to jedyna w swoim rodzaju szansa na bojowe wyszkolenie polskich wojsk, ma się nijak do realiów, w jakich przyszło nam służyć. Bo – inaczej niż w Iraku – polskie wojska znalazły się na peryferiach właściwych starć, z dala od głównych operacji amerykańskich jednostek, przy których moglibyśmy nieźle się wyszkolić.