Prezydent USA, honorując zasługi Jana Karskiego (który niegdyś bezskutecznie zdzierał gardło, usiłując zwrócić uwagę aliantów na los polskich Żydów - warto sięgnąć do jego wspomnień, co słyszał w odpowiedzi), publicznie przypisał odpowiedzialność za Holokaust Polakom. Po wielkiej burzy, postraszony utratą głosów Polonii (nie bardzo, bo ma ona opinię mało aktywnej) przeprosił, ale tylko w prywatnym liście do Bronisława Komorowskiego.
Byłoby to na miejscu, gdyby prezydent USA w prywatnej rozmowie z polskim zasugerował niezręcznym sformułowaniem, żeby pilnował swojej żony, tu jednak mieliśmy do czynienia z czymś gorszym.
Niemcy też postanowili nas uhonorować. Nagrodzili więc polskiego premiera nagrodą imienia swego wybitnego dyplomaty, współtwórcy fatalnego w skutkach traktatu z Rapallo. Dyplomata ów zasłynął z nienawiści do odrodzonego państwa polskiego i z doktryny głoszącej, iż jednym z głównych celów Niemiec musi być jego jak najszybsze zlikwidowanie.
Nikt w otoczeniu premiera ani w jego rozległej medialnej klace nie zauważył w takim sposobie okazywania nam życzliwości niczego niestosownego, podobnie jak panu Rotfeldowi ani ambasadorowi RP w Ameryce ani w głowie postało w jakikolwiek sposób z punktu zaprotestować przeciwko określeniu niemieckiego obozu zagłady mianem „polskiego obozu koncentracyjnego".
W kolonialnej mentalności naszych elit państwowych, ukształtowanych w PRL i wciąż wszechwładnych, po prostu nie mieści się jakikolwiek sprzeciw wobec „wielkiego brata", ktokolwiek akurat nim jest.