Ale by móc dziś uznać 4 czerwca za święto, musimy najpierw przyjąć podstawowe założenia dotyczące wartości. Choćby tak proste: komunizm był zły, demokracja jest dobra. By móc wytłumaczyć kilku milionom młodych Polaków sens wielkiej zmiany, musimy przypominać, że PRL był państwem autorytarnym, a jego władze – narzucone przez Kreml – łamały podstawowe prawa i wolności człowieka.
Jednak czy świętowanie obalenia komunizmu ma sens, skoro wolna Polska nie rozliczyła tak wielu ewidentnych zbrodni komunistycznych, a więc nie potrafiła pokazać, na czym polegało zło PRL? Skoro sądy III RP mają trudności, by skazać mocodawców zbrodni w kopalni Wujek, masakry stoczniowców w grudniu 1970 roku lub winnych śmierci Grzegorza Przemyka, to znacznie trudniej wytłumaczyć, że powinniśmy świętować rocznicę upadku komunizmu.
Oczywiście często słyszymy, że czym innym są wyroki sądów, a czym innym oceny historyków. Ale to nie historycy orzekają, co jest zgodne z prawem, a co nie. To sędziowie, nie chcąc lub nie potrafiąc skazać mocodawców politycznych przestępstw dokonywanych w czasach PRL, uczestniczą w relatywizowaniu historii.
Chętnych do rewidowania historii najnowszej jest zresztą więcej. Sojusz Lewicy Demokratycznej wraz z fundacją Aleksandra Kwaśniewskiego Amicus Europae – o czym piszemy dziś w „Rz" – wydają właśnie książkę niemalże beatyfikującą generała Wojciecha Jaruzelskiego. SLD zresztą napisał niedawno własny podręcznik do historii, prezentując w nim tylko wygodne dla postkomunistów wydarzenia. Wpływowy poseł tej partii Tadeusz Iwiński zablokował zaś na wiele dni uchwałę Sejmu upamiętniającą zabójstwo Grzegorza Przemyka.
W tej sytuacji państwo nie może pozostawać obojętne. Nie wystarczy zachęcać do świętowania 4 czerwca – prezydent, premier i cały rząd powinni kreować politykę historyczną i stale przypominać o tym, czym był PRL. Jeżeli sobie z tym nie poradzą, zastąpią ich postkomuniści i uniewinniający przywódców PRL sędziowie.