Uwagę opinii publicznej szczególnie przykuły słowa prezydenta: "żyjemy w świecie zróżnicowanym i nie ma jednego prawa bożego".
Posypały się zatem głosy krytyki pod adresem głowy państwa. Wymieńmy tu chociażby opinie posła PiS Andrzeja Jaworskiego czy teologa, księdza Pawła Bortkiewicza. Można je sprowadzić do następującego argumentu: kto jak kto, ale katolik w kwestii prawa bożego powinien uznawać tylko taką wykładnię, która jest zgodna z nauczaniem Kościoła katolickiego.
Oczywiście ów argument nie mieści się w głowach lewicowo-liberalnych publicystów. Zamiast rzeczowo polemizować uciekają się oni do ironii i szyderstwa. A szkoda. Bądź co bądź od "umysłów otwartych" można byłoby się spodziewać odważnej konfrontacji ze stanowiskiem, jaką prezentują katolicy. Chociaż przeświadczenie o tym, iż prawda jest jedna, ma charakter obiektywny i jej definiowanie nie podlega demokratycznemu głosowaniu, można oczywiście obśmiać. To przecież teraz takie modne i politycznie poprawne. A przede wszystkim łatwe.
Tymczasem wydaje się, że Bronisław Komorowski myli rozmywanie nauczania Kościoła z koniecznością zawierania politycznych kompromisów (czy jego otoczenie sufluje mu różne rzeczy w tej sprawie celowo?). Wynika to z tego, że aby zachować zadowalające poparcie społeczne prezydent musi się podobać środowiskom, którym zawdzięcza zwycięstwo wyborcze sprzed prawie trzech lat. Środowiska te zaś wychodzą z założenia, iż to jednostka decyduje sama o tym, co jest w nauczaniu Kościoła słuszne, a co należy odrzucić, bo przecież nikt mądry nie będzie się słuchał jakichś klechów.
W konsekwencji naród odbiera absurdalne komunikaty w rodzaju, że katolik przyjmując postawę pro life opowiada się za in vitro. Lepiej więc jednak żeby głowa państwa zamiast zajmować się teologią moralną zajęła się na serio polityką. Tylko czy w tym konkretnym przypadku jest to możliwe?