Okazuje się, że wystarczy jedno słowo premiera, by na cały dzień zrezygnować z kontroli bezpieczeństwa w budynku, w którym on urzęduje. A że przy okazji złamie się wszystkie procedury bezpieczeństwa – to nieistotne. Ważne, by dzieci odwiedzające siedzibę premiera były zadowolone.
Słabość systemu bezpieczeństwa najważniejszych osób w naszym państwie jest przerażająca. Sztandarowym przykładem bezmyślności, a może po prostu bałaganu w BOR, jest sprawa smoleńska. Okazało się, że w kwietniu 2010 r. funkcjonariusze tej instytucji zupełnie nie byli przygotowani do wizyty w Smoleńsku prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wniosków z tego nie wyciągnął nikt. A ówczesny szef formacji gen. Marian Janicki rok po katastrofie w Smoleńsku dostał kolejną generalską gwiazdkę, a wiosną tego roku spokojnie przeszedł na emeryturę. Jakieś zarzuty ma wprawdzie postawione były wiceszef BOR gen. Paweł Bielawny (odwołany ze stanowiska w 2012 r.), ale za chwilę zapewne się z nich oczyści. Nomen omen zarzuty prokuratorskie nie przeszkadzają mu wcale w tym, by być doradcą wojewody małopolskiego Jerzego Millera (niegdyś ministra spraw wewnętrznych i administracji).
Pod koniec maja na łamach „Rz" opisywaliśmy inny – mniejszego kalibru – przypadek. Chodziło o sytuację, w której ze względów oszczędnościowych zdjęto obsadę funkcjonariuszy BOR z Kancelarii Prezydenta przy Wiejskiej. Dziś budynek ochrania prywatna firma, która nie ma uprawnień do przeprowadzania kontroli pirotechnicznej.
Obie sprawy pokazują dobitnie, że w BOR nie obowiązują żadne procedury. Każdy może wydawać polecenia i rozkazy. Może to być premier, szef jego ochrony, a nawet rzecznik rządu. Trzymając się tej logiki, wkrótce o tym, czy chronić budynek, czy też nie, decydowała będzie sprzątaczka. A ewentualna odpowiedzialność i tak rozpłynie się we wszechobecnym bałaganie.