To prawda, związki odgrywają coraz mniejszą rolę na rynku pracy. I coraz popularniejsze jest zatrudnianie pracowników – jak to się eufemistycznie określa – na umowy nie podlegające kodeksowi pracy.
W dodatku coraz więcej osób pracuje w małych i średnich przedsiębiorstwach, w których związki najczęściej nie działają w ogóle. W tak zmieniających się okolicznościach dyskusja o miejscu organizacji pracowniczych wydaje się oczywista.
Nic też dziwnego, że projekt napisali młodzi posłowie PO, którzy działali w sejmowym zespole do spraw wolnego rynku. To dobrze, że Platforma, której liderowi coraz bliżej do socjaldemokracji, ma prężnie działające skrzydło liberalnie nastawione do gospodarki. I nic dziwnego, że wolnorynkowcy myślą raczej o ograniczeniu praw związkowców i ułatwieniu życia pracodawcom.
W innej sytuacji można by ten projekt potraktować serio i uznać za ciekawy początek dyskusji o zmianach na rynku pracy. Gdyby nie jedno ale... Chodzi o czas, gdy taki projekt powstaje. Czy można wierzyć, że to przypadek, iż posłowie PO pracują nad projektem, gdy lider NSZZ „Solidarność" wyrasta na głównego przywódcę opozycji przeciw rządowi Platformy? Kiedy Piotr Duda zabiera głos, ostro krytykując premiera Tuska? Kiedy trzy największe związki zawodowe porozumiewają się co do wspólnego jesiennego strajku w Warszawie przeciw rządowi?
Można zrozumieć irytację PO na to, że zarówno kojarzona z PiS „Solidarność", jak i współpracujące z SLD OPZZ występują przeciw rządowi, który nie ma oparcia w żadnym ze związków. Można zrozumieć złość, że związki najprężniej działają w instytucjach państwowych czy samorządowych (edukacja i służba zdrowia), lub spółkach Skarbu Państwa (przede wszystkim wielkie firmy), a więc w sferze, nad którymi Platforma ma kontrolę. Ale tym bardziej ograniczanie nadmiernych czasem przywilejów związkowych wygląda na brutalną polityczną walkę.