Przez wiele lat z po trosze libertyńską przyjemnością wracałem do nieśmiertelnego fragmentu "Pięknych dwudziestoletnich", w którym Marek Hłasko, wspominając Zjazd Młodych Literatów w Oborach w roku 1954, pisze: „Była tam jedna dziewczyna, której nazwiska nie mogę sobie przypomnieć; pamiętam tylko, że była ładna wyjątkowo. Pewnego dnia odczytała nam fragment swojej prozy; była to opowieść  o funkcjonariuszach bezpieki. (...). To wszystko co pamiętam z tego zjazdu; było tam wielu commies, ale nawet oni zachowywali pełne żenady milczenie, a ja patrząc na śliczną buzię czytającej myślałem sobie: »Dlaczego ona nie może zostać po prostu dziwką? Dlaczego musi jeszcze pisać?«. Racja, racja – kiwałem sarkastycznie głową.

Ostatnio jednak dopadła mnie wątpliwość, czy napisanie kilku sonetów poświęconych na przykład majorowi Marianowi Pękalskiemu nie jest mniej szkodliwe niż inne formy aktywności społecznej. Na jednym z niedawno utworzonych serwisów informacyjnych "Gazety Wyborczej" przeczytałem bowiem pochwałę panny Zoe Margolis – londyńskiego „wolnego strzelca", blogerki i felietonistki, która – uwaga, nie będzie smacznie – „Jest otwarta na przygodę. Seks to jej żywioł. Każdy. Z przodu, z tyłu, z góry, z boku, odwrotnie, oralnie, analnie, z jednym, z dwoma, z dwiema, z wieloma. Nie ma uprzedzeń i tabu (...) Ważne, żeby facet nie śmierdział i umiał się wysłowić. (...) Ma spore potrzeby. Jeden raz dziennie, po bożemu, to dla niej stanowczo za mało. Krótka masturbacja w publicznej toalecie to nie jest szczyt jej marzeń, ale zawsze trochę poprawia nastrój w ciągu dnia".

Autorka okołogazetowego portalu pochyla się ze współczuciem nad panną Margolis, której tożsamość po opublikowaniu pierwszej książki („Dziewczyna, której jedno w głowie") ustaliły media – i zaczęło się. „Szkalowanie i obrażanie". Zwyczajny faszyzm, chciałoby się rzec – a już obskurantyzm na pewno. Napiętnowana bohaterka, która chciała tylko „cieszyć się swoim życiem i swoim seksem" nie dała jednak na szczęście za wygraną – napisała drugą, wydaną właśnie w Polsce książkę, współpracuje z "Guardianem" i udziela się jako edukator seksualny – kto wie, może wkrótce zaprosi ją nadwiślański Ponton?

Tak naprawdę to dobra okazja do ćwiczenia się, kto potrafi, w cnotach stoicyzmu: tak, taka  jest twarz naszego czasu. Z dnia na dzień czytać będziemy więcej pochwał Zoe Margolis, "poliamorii" i sposoringu. Piszą je ludzie wykształceni i wrażliwi. Część to pewnie fajni rodzice, marzący o dobrej uczelni dla własnych pociech i z rozczuleniem wspominający zajęcia z filozofii (kiedy czytali na zaliczenie Diogenesa Laertiosa, nie zastanowiło ich zdanie-klątwa Antystenesa: „Dzieci moich wrogów niechaj będą rozwiązłe"). Większość nie przeczytała co prawda ani Sade'a, ani Bataille'a, ale że zdarzyło im się to i owo, wydaje im się, że „dotknęli granic ludzkiego doświadczenia". Starscy naszych czasów, zrobią, co do nich należy i odejdą. Zostanie Zoe Margolis, ich tygodniowa fascynacja („Chwała jej za to. I cześć" brzmią ostatnie słowa tekstu na portalu Gazety). W Internecie nietrudno znaleźć jej zdjęcia: trzydziestokilkulatki o uśmiechu tak szerokim, że równie dobrze można by go wziąć za płacz i strasznych, pustych oczach, jakie widziałem kilkanaście lat temu u ofiar gwałtów w wojnach bałkańskich.

To jedno Zdanie - „Idź, a od tej chwili już nie grzesz" - cały czas wisi w powietrzu, skierowane do niej (jak do każdego z nas). Tylko co zrobić, żeby je usłyszała w zgiełku kampanii promocyjnej, którą jej zgotowano?