Przeciętnemu zjadaczowi chleba pewnie takie zarobki wydają się sporą sumą – wszak średnia pensja w Polsce to tylko 3 tys. złotych. Warto jednak przypomnieć sobie, jak zazwyczaj wygląda sytuacja na sali sądowej. Szalki wagi trzymanej przez Temidę już przed rozpoczęciem procesu są wychylone w jedną stronę. Nie dość, że same zasady prawa rzymskiego (takie jak domniemanie niewinności czy tłumaczenie każdej wątpliwości na korzyść oskarżonego) dają przewagę obrońcy, to zwykle jeszcze jest on znacznie lepiej opłacany od oskarżyciela, a więc bardziej zdeterminowany do walki o zwycięstwo.
Taka sytuacja jest pewnie nieunikniona. Adwokat to prywaciarz, funkcjonuje na wolnym rynku, a tam najlepszym trzeba płacić. Prokurator jest urzędnikiem państwowym, więc nie ma szans na tak wysokie zarobki.
Skutek jednak jest taki, że po ukończeniu studiów prawniczych działa selekcja negatywna. Na aplikację adwokacką – gdzie konkurencja jest największa – idą najlepsi, na sędziowską i prokuratorską – słabsi, ci, którzy obawiają się, że nie poradziliby sobie na rynku. Zdarzają się rzecz jasna „urodzeni prokuratorzy", którzy gotowi są z pasją za mniejsze pieniądze wykonywać tę pracę, ale nietrudno się domyślić, że nie należą do większości.
Można się oczywiście zżymać na błędy śledczych, naśmiewać się z prokuratorów, którzy – jak ostatnio w sprawie gen. Papały – przygotowują konkurencyjne wersje wydarzeń lub – jak w sprawie Smoleńska – przez długie miesiące nie potrafią się zdecydować, czy na miejscu katastrofy wykryto trotyl czy też nie. Jeśli jednak chcemy, aby nie było takich kompromitacji, aby do prokuratury nie trafiali najsłabsi prawnicy, to państwo nie może obniżać prokuratorskich pensji.
To zasadnicza kwestia dla bezpieczeństwa publicznego. Minister finansów, który z pełną świadomością (a trudno podejrzewać Rostowskiego o taką ignorancję) proponuje pogorszenie warunków działania i tak kulejącego wymiaru sprawiedliwości, prowadzi działalność – trzeba powiedzieć to wprost – antypaństwową.